W podróży do USA
W zeszłym roku wybrałam się w podróż na wschód, więc dla zachowania równowagi, tym razem pojechałam na zachód. Wybór padł na Stany Zjednoczone. Powód był dość oczywisty. Postanowiłam spełnić daną obietnicę i odwiedzić mojego przyjaciela, który mieszka w Californii. Skoro zdecydowałam się lecieć tak daleko, to aż żal byłoby nie zobaczyć większej części kraju, który przyciąga jak magnes.
Trzej muszkieterowie.
Na tą wyprawę zabrałam ze sobą swoich rodziców. Ogromnym marzeniem mojego taty, było zobaczyć Wielki Kanion, a mojej mamy szlifować język angielski. Skorzystali też z okazji, że mieli anglojęzycznego przewodnika, który równocześnie był ich nadwornym tłumaczem. Ja w zamian za to, miałam wesołą kompanię swej podróży.
Jak to moja rodzina ma w zwyczaju, wybierając się w jakąkolwiek podróż, nie może obejść się bez przygód. Jedne były bardziej zabawne, inne bardziej dramatyczne. O tym, jakie to uczucie dowiedzieć się na tydzień przed podróżą, że anulowali ci nocleg, a nawet dwa, a także o wielu innych perypetiach będziecie mogli przeczytać w kolejnych postach z tej podróży.
Od Wschodu do Zachodu.
W Stanach spędziłam miesiąc czasu i przyznam się, że ciągle mam niedosyt. Jest to ogromy kraj i nie sposób zwiedzić wszystko na raz. Podróż zaczęłam od Nowego Yorku, a następnie przeniosłam się na zachodnie wybrzeże. Oprócz dużych miast, gro czasu spędziłam na podziwianiu natury i eksplorowaniu zachwycających na każdym kroku Parkach Narodowych.
Na mojej liście, znalazły się miejsca zarówno te, które sama chciałam zobaczyć, jak i te które polecali inni. Jedne były bardziej oczywiste, jak Miasto Aniołów, czy Dolina Śmierci. Inne zaś, mniej znane i popularne (przynajmniej dla mnie), jak Park Narodowy Zion, czy Sekwoja Park. Nigdy nie skojarzyłabym tych miejsc ze Stanami, a już na pewno przed podróżą, nie znalazły się one w mojej czołówce miejsc do zwiedzenia. Czytając o nich, miałam wątpliwości, czy będą tak wspaniałe, jak opisywali je inni. Okazały się jednak strzałem w 10 i zachwyciły mnie o wiele bardziej, niż te z kategorii „Must see”.
Każdy dzień podróży był inny. Przynosił nieoczekiwane zwroty akcji i zaskakujące rozwiązania. Zawsze towarzyszyło nam szczęście, zarówno w znalezieniu miejsca do parkowania, trafienia do celu, czy idealnej pogody w tak upalnym okresie, jakim był lipiec. Był to niezwykły miesiąc obserwacji przyrody, ale także ludzkich zachowań.
Tak samo, a jednak inaczej.
Co chwila, otwierałam buzię ze zdziwienia. Mieszkając w Krakowie przywykłam, że po Rynku chodzą różne cudaki, jednak w porównaniu do Stanów, to ma się nijak. Tam bycie odmiennym jest normą, która nikogo w żaden sposób nie dziwi.
Kuchnie świata przeplatały się z lokalnym jedzeniem, a rdzenni Amerykanie z ludnością napływową. W Nowym Yorku można było spotkać bardzo dużo murzynów, w San Francisco Azjatów, a w Los Angeles Latynosów. Tu wszystko miało rozmiar XXL. Porcje jedzenia czy picia, ubrania, nawet samochody. Tak jak w filmie „Kochanie zmniejszyłem dzieciaki”, miałam wrażeniem, że to my w porównaniu z nimi, byliśmy tymi zmniejszonymi dzieciakami.