aktrakcje,  podróże,  USA

Valley of Fire i Zapora Hoovera – czyli co warto zwiedzić w drodze do Las Vegas.

Po tak ekscytującym dniu pełnym wrażeń, podczas zwiedzania Parku Narodowego Zion (o którym możecie przeczytać tutaj) pojechaliśmy do miejscowości La Verkin na spoczynek.

Tym razem zdecydowaliśmy się zatrzymać w sieci hoteli Best Western Grand Hotel.

La Verkin.

Jak się okazało na miejscu, dokonaliśmy bardzo trafnego wyboru. Aczkolwiek, gdybyśmy wcześniej nie rezerwowali noclegu, to i tak nie mielibyśmy problemu ze znalezieniem go. Jak to na miejscowość typowo turystyczną przystało, nastawioną na gości odwiedzających pobliski park, stanowiła głównie bazę noclegową. Naszpikowana była hotelami, motelami, dużym supermarketem i kilkoma knajpkami (na środku pustkowia). Gdyby nie sąsiedztwo Parku Zion, zapewne przeistoczyłoby się w kolejne gosth town.

Na tropie przygody.

Choć dzień dobiegł już końca, musieliśmy uzupełnić poziom spalonych kalorii w ciągu dnia. W tym celu zdaliśmy się na nasze zmysły powonienia. Idąc ulicą, zaczęły dochodzić nas niezwykłe zapachy z restauracji Stage Coach Grille.

Zanim jednak zdążyliśmy wejść do środka, naszą uwagę przyciągnął wystrój przed knajpką. Z pewnością mogłam zaliczyć go do niecodziennych.

Na środku placu stał powóz zrobiony z blachy, który w promieniach zachodzącego słońca przypominał mi rydwan ognia, dzielny rumak, jak również drzwi otoczone pustymi butelkami.

Brakowało tylko rewolwerowca, który by w te butelki strzelał.

Wieczorna uczta.

Urzeczeni otoczeniem restauracji, postanowiliśmy zaryzykować i skosztować ichniejszych potraw.

Zanim jednak złożyliśmy zamówienie, krytycznym okiem przyjrzeliśmy się co zamawiają inni goście lokalu. Wybór padł więc na żeberka w miodzie i makaron z sosem alfredo. Strzał w dziesiątkę. Nie dość, że ogromne porcje to jeszcze smakowite.

Z pełnymi brzuchami i w dobrym humorze, wróciliśmy do hotelu na nocleg.

Skok w bok.

Kiedy nastał kolejny ranek, wyruszyliśmy w drogę do rozrywkowego Las Vegas. Po drodze mieliśmy zamiar obejrzeć jeszcze Zaporę Hoovera.

Jednak żeby droga nie była tak nużąca i monotonna, moja mama namówiła nas, abyśmy na chwilę zatrzymali się w Valley of Fire, czyli Dolinie Ognia. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili skoku w bok. Taka już nasza przypadłość.

A że Dolina Ognia znajdowała się na trasie naszego przejazdu, to grzechem byłoby jej nie zwiedzić.

Odrobina szczęścia.

Dodatkowo, mieliśmy zapewnioną przerwę na wyprostowanie nóg i doskonałą okazję na dalsze zachwycanie się otaczającym na krajobrazem.

Wjeżdżając do parku, tradycyjnie przy wjeździe stały budki leśników. Zawczasu wyciągnęliśmy naszą roczną przepustkę, czyli annual pass, gotowi okazać ją strażnikowi. Nasze zabiegi, jednak nie były konieczne, gdyż w budce nikogo nie było.

Zatem nie czekając na zaproszenie, wjechaliśmy zwiedzać ognistą ziemię. Jak się później dowiedzieliśmy, do Doliny Ognia nie obowiązywał nasz roczny bilet, tylko trzeba było uiścić oddzielna opłatę. Cóż, nam sprzyjało szczęście i zobaczyliśmy dolinę za darmo.

Scenic drive.

Jak to w każdym parku, kanionie czy dolinie bywa, przez środek biegła asfaltowa droga, dzięki czemu mogliśmy bez najmniejszego problemu zwiedzać go również z samochodu i dojechać do zaznaczonych na mapie punktów widokowych. Oczywiście nie zabrakło też pieszych szlaków dla bardziej wymagających turystów i chętnych do zwiedzania i zagłębienia się w unikatowe formacje skalne.

W krainie ognia.

Pomimo tego, że dotarliśmy do Doliny jeszcze przed południem, to temperatury dawały się już we znaki. Zresztą, czego mogliśmy się spodziewać po pustynnym terenie i środku lata.

Od momentu kiedy przekroczyliśmy „bramy piekielne” Doliny Ognia, zrozumieliśmy skąd wzięła się jego nazwa. Otaczające nas zewsząd skały wyglądały jakby płonęły. Przyglądając im się z bliska, mogłam dostrzec całą gamę kolorów.

Przeplatające się ze sobą, pomarańcze, różne odcienie czerwieni i brązów, tworzyły spektakularne połączenie. A drgające dookoła powietrze, okraszone promieniami słońca, potęgowało to uczucie.

I pomyśleć, że kilka skał może tak człowieka zachwycić.

Kusząca propozycja.

Widząc te niezwykłe formacje skalne, jak również zachęcające zdjęcia, przedstawiające co można zobaczyć na końcu danego szlaku, zapewne spędzilibyśmy w Dolinie cały dzień. Jednak lejący się żar z nieba i odrobina rozsądku przeważyły. Dlatego, pomimo wielkiej ochoty, nie zawsze zapuszczaliśmy się w głąb szlaku. To jednak nie przeszkodziło nam zobaczyć prawdziwą naturę Doliny Ognia i się nią nacieszyć.

Na spotkanie ze słoniem.

Na pierwszy ogień, zatrzymaliśmy się przy Elephant Rock. Podziwiając skałę przypominającą słonia, wydawało nam się, że cały krajobraz nabiera rumieńców. Co i róż, kolejna skała, obok której przechodziliśmy, przybierała soczyście ogniste barwy i przyciągała nasz wzrok.

Dzieło natury i człowieka.

Następnie dotarliśmy do the Cabin. Znajdowały się tam małe kamienne domki służące dawniej za schronisko dla turystów. Ich widok na tle olbrzymich ścian skalnych był niesamowity.

Przejeżdżając z jednego punktu widokowego do drugiego, z zapartym tchem spoglądaliśmy na zmieniające się dookoła nas ukształtowanie terenu. Wszystkie kolory były tak intensywne, aż miałam wrażenie, jakby żywcem płonął ogień.

Siedem sióstr.

Jadąc tak główną drogą widokową, zza zakrętu wyłoniły nam się Seven Sister. Wystające pinakle, stłoczone blisko siebie, wyglądały majestatycznie. 

Aż trudno było nam uwierzyć, że rozpościerające się przed nami piękne pejzaże stworzone głównie z piaskowca, wapienia, a także łupków, miały ponad 150 milionów lat.

Na końcu tęczy.

Nacieszywszy się widokami, pojechaliśmy do kolejnego punktu widokowego, jakim był Rainbow Vista.

Z trudem obejmowaliśmy swym wzrokiem rozpościerający się dookoła nas krajobraz. Jak sama nazwa wskazywała, mogliśmy dostrzec tu wielobarwne skały, przypominające tęczę. Było to jedno z najbardziej kolorowych miejsc w parku.

Nie mogliśmy też ominąć punktu widokowego, prowadzącego do White Domes. Rozglądając się dookoła, przekonaliśmy się jak piękna, kolorowa i zadziwiająca potrafi być pustynia. 

Przez moment, po prostu milczeliśmy pochłonięci widokiem.

Ścienne malowidła.

Na końcu zatrzymaliśmy się przy Arch Rock i Atlatl Rock. Na szczycie Atlatl Rock znajdowały się bardzo dobrze zachowane petroglify, liczące około 4000 lat. Ponieważ znajdowały się one 15 metrów nad ziemią, trzeba było wspiąć się po stalowych schodach. Widząc jednak ilość schodów do pokonania, aby przyjrzeć się tym malowidłom i tłumy turystów oblegających platformę, spasowaliśmy.

W zamian, podziwialiśmy wszystko dookoła nas. Stojąc tak w otoczeniu skał, uświadomiłam sobie, że tych ogromnych przestrzeni w całym swoim życiu nie sposób przemierzyć. 

Kontemplując siłę i niezwykłość natury, przewijając w swej głowie uchwycone obrazy Doliny Ognia, pojechaliśmy zobaczyć Zaporę Hoovera.

Sprawdzam.

Kiedy dojechaliśmy na miejsce, czekała nas mała niespodzianka. Zanim mogliśmy rozpocząć zwiedzanie tamy, musieliśmy poddać się kontroli bezpieczeństwa.

Ponieważ Zapora Hoovera jest obiektem o znaczeniu strategicznym, musiały zostać zachowane wszelkie środki ostrożności. Na dużym placu, tuż przed wjazdem na drogę prowadzącą do tamy, strażnicy przeprowadzali kontrolę. Sprowadzała się ona głównie do zerknięcia przez szybę do wnętrza samochodu.

Po przejściu pomyślnie weryfikacji, zaczęliśmy nasze zwiedzanie standardowo od zaparkowania auta.

Hoover Dam.

Dla tych spragnionych odrobiny cienia, można było zaparkować samochód pod dachem za jedyne $10 lub przejechać na drugą stronę zapory, gdzie znajdowały się cztery ogromne darmowe parkingi. My wybraliśmy ten darmowy, gdyż żadne promienie słońca nie były nam straszne. Co więcej mieliśmy też doskonały widok na Zaporę Hoovera w całej okazałości.

Z tej strony, mogliśmy podziwiać cztery potężne wieże, które regulowały dopływ wody do turbin znajdujących się we wnętrzu zapory.

Zaś w dole, mogliśmy podziwiać lustro rzeki Kolorado.

Najważniejszy pierwszy krok.

Będąc już na miejscu, byłoby grzechem jedynie podziwiać zaporę z daleka. Dlatego postanowiliśmy postawić swoją stopę bezpośrednio na zaporze. Ponieważ mojego tatę zawsze fascynowała historia Tamy Hoovera, nie mógł odmówić sobie tej przyjemności. Niestety moja mama nie przejawiała znaczącej chęci, dlatego na bezpośrednie eksplorowanie tamy, wybraliśmy się sami we dwójkę.

Z każdej strony.

Stojąc bezpośrednio na zaporze, dopiero wtedy, uświadomiłam sobie jaka to potężna budowla. Musiałam przyznać, że przyglądając się jej z bliska, robiła na mnie jeszcze większe wrażenie. W końcu to jedna z najwyższych konstrukcji betonowych na świecie, mająca 224,1 metrów wysokości.

Oglądając tamę z bliska, mogłam obejrzeć ją z każdej strony i przyjrzeć się precyzyjnym konstrukcjom, dzięki którym dostarczana jest energia elektryczna, aż do trzech stanów: Kalifornii, Arizony i Nevady.

Podróż w czasie.

A skoro mowa o Arizonie i Nevadzie, to Zapora Hoovera leży na granicy tych właśnie Stanów. Dzięki temu miałam okazję stać w dwóch miejscach na raz. A dokładniej w dwóch Stanach. Co ciekawe, w każdym z tych Stanów obowiązuje inna godzina, gdyż jeden zmienia czas na letni, a drugi nie. I takim oto sposobem, mogłam podróżować w czasie.

Spacerując po tamie, zaintrygowały mnie bardzo dwie wieżyczki, do których prowadziły złote, ozdobne bramy. Byłam przekonana, że w środku znajduje się zapewne jakaś wystawa fotografii. Jakie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w środku była po prostu toaleta.

Widać, zawsze się znajdzie coś, co człowieka może zaskoczyć.

Pełni wrażeń.

Kiedy skończyliśmy oglądać tamę wzdłuż i w szerz, wróciliśmy do mojej mamy, podzielić się z nią wrażeniami.

Z czystym sumieniem, mogę stwierdzić, że Zapora Hoovera to mistrzowskie dzieło inżynierów i budowniczych. Zaskakujące było dla mnie to, że powstało zaledwie w ciągu pięciu lat.

Co jedynie potwierdza, że warto było się na nią wybrać.

Budujemy mosty.

Opuszczając już Zaporę Hoovera, dodatkową atrakcją dla nas, był widok na jeden z najbardziej malowniczych mostów na świecie, czyli Hoover Dam Bypass

Zmierzając w stronę miasta uciech i rozpusty (Las Vegas), zastanawiałam się jak to się dzieje, że każde odwiedzone przez nas miejsce było inne? Nigdy nie powtarzała się mozaika chmur, terenu, czy też gra promieni światła. Wniosek nasuwał się tylko jeden.

Warto jest żyć dla tych ulotnych widoków, które zachować mogę w pamięci.