Stolica Indii – czyli co warto zwiedzić w New Delhi cz. I
Kochane Indie, wróciłam! Tęskniłyście? Bo ja owszem, a przynajmniej tak mi się wydawało jeszcze przed wylotem z Polski.
Po czterech latach od mojego pierwszego pobytu w tym barwnym kraju (o czym możecie przeczytać w pozostałych wpisach) wreszcie udało mi się dotrzeć do Indii. Moim głównym celem ponownego pojawienia się w Indiach, była wizyta na starych śmieciach, czyli odwiedziny w Ananya Trust. Szkoły, w której miałam okazję pracować z dzieciakami (więcej o szkole i tym co tam robiłam, znajdziecie tutaj: Edukacja w Indiach cz. I i Edukacja w Indiach cz. II).
Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z nadarzającej się okazji ponownego zwiedzenia, tego jakże nietuzinkowego kraju.
Ku przygodzie.
Ponieważ miałam bezpośredni lot z Warszawy do New Delhi, to właśnie od tego miasta postanowiłam zacząć moją podróż po Indiach.
Jeżeli wydawało mi się, że wyjazd do Indii może odbyć się bez większych przygód i przeszkód, to byłam w błędzie. Już na samym początku, mając jeszcze stopy na ziemi, na powitanie, na lotnisku zaczęła się zabawa.
Aby móc polecieć do Indii, musiałam wykonać testy na Covid, jak również zaopatrzyć się w wizę turystyczną i wypełnić deklarację pobytu. Jako przykładny podróżnik wypełniłam wszystkie wymagane formalności.
Podchodzę do odprawy bagażowej, a tam sympatyczna Pani z obsługi zaczęła się zastanawiać, czy przedstawione przeze mnie zaświadczenie o negatywnym wyniku testu, jest wystarczające aby przepuścić mnie dalej. Jako przykładny pracownik chciała mieć stu procentową pewność.
Od Kajfasza do Annasza.
I zaczęło się. Najpierw porozumiewawcza rozmowa z pracownikiem obok, potem telefon do kierownika. Kierownik przyszedł, spojrzał na zaświadczenie i kolejny telefon do menadżera. Po wielu ustaleniach, poprosił mnie abym poczekała dziesięć minut, gdyż w tej sprawie musi wypowiedzieć się menadżer dokumentów.
Na szczęście udało się. Papiery zostały zaakceptowane i wszystkie procedury zostały spełnione. Teraz dzieliło mnie od Indii jedynie dziewięć godzin lotu.
Lądujemy.
Po wylądowaniu, pierwsze moje kroki skierowałam do punktu Airtel, znajdującego się na lotnisku, gdzie mogłam wyrobić sobie indyjski numer telefonu. A wszystko to dzięki thewanderingquinn (blog podróżniczy), z którego wiedziałam dokładnie gdzie i jak załatwić temat. Tym razem cała procedura zajęła mi zaledwie kilka minut (nie to co poprzednim razem, o czym pisałam wcześniej). Zaś sam numer miał być aktywny w przeciągu trzech godzin.
Uzbrojona w kartę sim, mapę Delhi offline (pobraną zawczasu w Polsce), ruszyłam zamówić taksówkę, która miała zawieźć mnie do hotelu.
Wskazówka: zakup karty SIM z doładowaniem na miesiąc kosztował mnie 500 rupii ( 239 rupii za doładowanie, a reszta to koszt aktywacji). Jeżeli chcecie mieć dłuższe doładowanie zgłoście to od razu obsłudze. Taksówka prepaid z lotniska do centrum miasta kosztowała mnie 400 rupii. |
Po drodze Pan kierowca usilnie namawiał mnie żebym skontaktowała się z hotelem i dopytywał się, czy aby na pewno mam tam rezerwację. Widząc moją niezachwianą wiarę i przekonanie, że ma mnie zawieźć pod wskazany adres, nie pozostało mu nic innego jak dokończyć kurs.
Wskazówka: kierowcy taksówek, mogą chcieć wam wmówić, że wybrany przez was hotel nie istnieje albo jest niedobry i oni zawiozą was pod lepszy adres. Nie dajcie się nabrać. Jeżeli po dotarciu na miejsce, sami uznacie że hotel nie spełnia waszych oczekiwań, jesteście w stanie znaleźć bardzo łatwo inny nocleg, gdyż hoteli jest jak grzybów po deszczu i znajdują się dosłownie jeden obok drugiego. |
Wellcome!
Z racji jeszcze wczesnej pory, po dotarciu do hotelu miałam do wyboru albo odrobinę dopłacić i zameldować się wcześniej, albo poczekać do wyznaczonej godziny na kanapie w lobby. Choć zegarek pokazywał dopiero godzinę 7 rano, z nieba już zaczynał się sączyć żar. Zmęczona po podróży, postanowiłam jak najszybciej znaleźć się w swoim pokoju i zrelaksować.
Żeby nie było tak kolorowo, okazało się że hotel nie otrzymał mojej opłaty rezerwacyjnej i chciał abym zapłaciła całą kwotę za pobyt. Ponieważ mogłam zapłacić pod koniec mojego pobytu, daliśmy sobie chwilę na to, że może jednak moja płatność do nich spłynie, jak manna z nieba.
Wskazówka: Rezerwując noclegi przez booking lub inny portal, wybierajcie opcję w której przedpłata nie jest wymagana, a jeżeli hotel wyśle wam informację o konieczności przedpłaty, po prostu to zignorujcie lub zadzwońcie do hotelu i się upewnijcie, czy aby na pewno jest ona wymagana. Jak już wspominałam, noclegów jest dużo i z łatwością coś znajdziecie, gdyby jakimś cudem odwołali wam rezerwację. |
Pierwsze kroki.
Będąc już w pokoju, mogłam na spokojnie zacząć rozmyślać o tym co zamierzam zwiedzić w stolicy Indii.
Jako że był to mój pierwszy dzień, po tak długiej rozłące z kochanymi przeze mnie Indiami, postanowiłam zrobić jedynie mały rekonesans po okolicy. W pierwszej kolejności namierzyłam mini supermarket, z nadzieją że kupię sobie coś na ząb. Zapomniałam tylko, że ichniejsze lokalne mini markety sprzedają bardziej środki higieniczne i jedzenie typu ryż, kasza, makarony i przyprawy do przygotowania wszystkiego w domu.
Lokalny Street Food.
Nie poddając się, zrobiłam jeszcze jedną rundkę po okolicy i obok hotelu, natrafiłam na lokalny street food, czyli to co tygrysy lubią najbardziej. Ponieważ była to pora obiadowa, załapałam się na świeżo ugotowaną porcję ryżu i do tego indyjski sosik. Oczywiście indyjskie „non spicy” i tak było lekko spicy. Chociaż moje kubki smakowe, przyzwyczajone do ostrości dań po poprzednim pobycie, przyjęły to z godnością.
Najedzona do syta, zamierzałam wrócić do hotelu i rozkoszować się nic nie robieniem, ale zaczepił mnie miły kierowca rikszy, imieniem Mahesh, i tak od słowa do słowa, zdecydowałam się na krótką przejażdżkę po najbliższej okolicy, która miała mnie kosztować jedynie 20 rupii, gdyż ponoć byłam jego pierwszym klientem w tym dniu.
Jazda próbna.
Podczas tej krótkiej jazdy, jak na indyjskie standardy, zatrzymaliśmy się przy świątyni Shri Laxmi Narayan Temple, jak również mogłam zobaczyć gigantyczny posąg świątyni Hanuman Mandir w dzielnicy Karol Bagh.
Poza dwiema świątyniami i podziwianiem ulic, w gratisie dostałam jeszcze przejażdżkę po centrum biznesowym Connaught Place (The Rajiv Chowk), które stanowi również część handlową i zakupową New Delhi.
Mój kierowca, (jak to w zwyczaju mają kierowcy rikszy) chciał mnie zaciągnąć do lokalnych sklepów, gdyż jak przyznał miał z tego prowizję albo darmowe kupony. Mając dobre serce i odrobinę czasu, z grzeczności weszłam do jednego, gdzie sprzedawali szale, ubrania i przyprawy.
Mapa atrakcji.
Do tego, dowiedziałam się, że w punkcie turystycznym mogę zaopatrzyć się w darmową mapę miasta z zaznaczonymi najważniejszymi zabytkami. W związku z tym, zatrzymaliśmy się w jednym z takich biur informacji turystycznej.
Jednak zanim udało mi się dostać mapę miasta, sprzedawca za wszelką cenę był skłonny zaplanować mi dalszą podróż po Indiach. Wymyślał różne warianty wycieczek i chciał mnie naciągnąć na zakup biletów na pociąg w najwyższej klasie z klimatyzacją za jedyne 950 rupii. Oczywiście twierdził, że taniej nie znajdę i powinnam się od razu zdecydować, gdyż bilety bardzo szybko się wyprzedają. Na dowód tego, pokazał mi stronę, gdzie kolejne dni były już w pełni zarezerwowane.
Ja nauczona doświadczeniem, i tym że moje plany nie są w pełni skonkretyzowane i ulegają ciągłym zmianom, nie zamierzałam korzystać z oferowanych mi usług. Poza tym nie potrzebowałam aż takich luksusów w pociągu, a bilet byłam w stanie nabyć sama za zdecydowanie mniejsze pieniądze.
Sprzedawca widząc moją stanowczą odmowę, był niepocieszony, a wręcz obrażony, że tyle się naprodukował, a ja jedynie zabrałam ze sobą darmową mapę miasta.
Z moim pierwszym nabytkiem w tym wielomilionowym mieście wróciłam do hotelu. Plusem tego nieoczekiwanego spotkania z kierowcą, było to, że na drugi dzień miałam już zarezerwowaną rikszę, jako moją prywatną limuzynę z szoferem, która miała mnie obwieźć po najważniejszych zabytkach stolicy Indii.
Tak oto nastał dzień i poranek drugi.
Wyspałam się. Od tego zaczęłam mój drugi dzień pobytu w Delhi. W końcu przyjechałam na zasłużone wakacje podróżnicze i nigdzie nie musiałam się spieszyć. Poza tym w Indiach jest to wybitnie niemożliwe. Jakby to moja babcie powiedziała: „pośpiech jest dobry do łapania pcheł”.
Zrobiłam jeszcze mały, ale za to istotny skok w bok, czyli telefon. Choć numer został aktywowany tak jak pan obiecywał w ciągu trzech godzin. To już z doładowaniem go, wybitnie mu się nie spieszyło. Choć miał być doładowany wczoraj wieczorem, tak zapewniał pan przez telefon, to rano nadal sytuacja pozostawała bez zmian. Dlatego przed wycieczką, znowu poprosiłam pana z recepcji o telefon do sprzedawcy. Tym razem, pan od ręki zrobił co trzeba. Już po chwili, przyszedł sms, że telefon został doładowany.
Ready, steady, go.
Z dostępem do Internetu i mapą miasta, byłam gotowa na podbój Delhi.
Wskazówka: Jak zwiedzić tak duże miasto? Opcji jest wiele. W Delhi funkcjonuje metro, które pozwoli uniknąć nadmierną ilość korków. Można zwiedzać na piechotę, ale jedynie sąsiedztwo hotelu, zamówić samochód z kierowcą albo wynająć rikszę. Lub skorzystać z płatnych wycieczek z przewodnikiem. |
Jak już wcześniej wspominałam, postanowiłam skorzystać z rikszy. Pęd powietrza jako naturalna klimatyzacja, do tego wciśnie się między samochody, doskonałe dla mnie rozwiązanie. Mając namiary na kierowcę z dnia poprzedniego, wykonałam krótki telefon i o umówionej porze, Mahesh zjawił się przed moim hotelem.
Indie potrafią zaskoczyć na każdym kroku. Okazało się, że Mahesh, mój kierowca, nie posiada uniformu i może jeździć tylko po najbliższej okolicy, natomiast jego wujek ma uniform i może zawieźć mnie w każdy zakątek Delhi. Także trafił mi się Hindus z wieloletnim doświadczeniem.
Jak zwykle, zanim wsiadłam do rikszy, ustaliłam dokładny plan zwiedzania, przy których zabytkach się zatrzymamy oraz jaki będzie koszt takiej wycieczki. Ta przyjemność kosztowała mnie 1500 rupii. Czy to dużo, czy to mało, trudno stwierdzić. Zapewne mogłam się targować, jednak za cały dzień zwiedzania i do tego kierowca do mojej dyspozycji, plus znaczna odległość zabytków od mojego hotelu, przekonały mnie, że jestem skłonna zapłacić proponowana kwotę.
Pierwszy punkt wycieczki.
Zwiedzanie New Delhi, zaczęłam od Qutub Minar, najwyższy minaret w Indiach. Ponieważ była to niedziela, zazwyczaj jedyny dzień wolny od pracy w Indiach, więc turystów hinduskich od groma. Za to obcokrajowców wcale. Oczywiście jak to przy ważnych atrakcjach turystycznych bywa, jest oddzielna kolejka dla obcokrajowców. Cena też jest oddzielna. Hindusi płacili 40 rupii, a ja musiałam zapłacić 600 rupii. Hindusi musieli czekać w długich kolejkach do wejścia, a ja miałam praktycznie wejście dla VIP-ów.
Za darmo dostałam też przewodnika, który opowiedział mi najważniejsze historyczne fakty o zabytku i dorzucił też kilka ciekawostek. Choć usługa była w gratisie, po skończonym tour, nie omieszkał wyciągnąć rękę po napiwek. Kiedy dostał ode mnie 100 rupii, dostałam w gratisie komentarz, że to trochę mało, bo to wyłącznie jeden dolar, a inni dają mu po trzy dolary.
Pierwsze wrażenie.
Choć przewodnik pozostawił po sobie mało sympatyczne wrażenie, tak minaret i znajdująca się w jego pobliżu strefa archeologiczna zrobiła na mnie piorunujące wrażenie.
Minaret wykonany z czerwonego piaskowca, a na nim misternie wyryte wersy Koranu stanowiły niezwykłe dzieło sztuki.
Zaś sąsiedztwo ruin grobowców, meczetów i portalu dodawało niezwykłości tego miejsca.
Przeplatające się religie.
Przeplatające się religie i wyznania w postaci ruin budynków znajdujących się w swoim sąsiedztwie stanowiły dla mnie zachwycający obrazek.
W kompleksie otaczającym Qutub Mianr, znajdowała się muzułmańska świątynia, na której były wyryte rysunki z Kamasutry.
Był też punkt, gdzie w jednym miejscu spotykało się kilka religii: hinduizm, buddyzm, islam i ja katolik.
Takie miejsca sprawiają, że zapominam o panującym na ulicach Delhi tłoku, hałasie, pyle i korkach. Choć tych było wybitnie niewiele, jak na tak ludne miasto.
Gdzie początek, a gdzie koniec?
Po pamiątkowej sesji zdjęciowej, udałam się do Lotus Temple, której kopuła przypomina rozłożony kwiat lotosu.
Już z daleka mogłam dostrzec majestatyczną świątynię bahaicką. Zaś z nieco bliższej perspektywy, zobaczyłam ciągnącą się w nieskończoność kolejkę do wejścia. Za żadne skarby świata nie uśmiechało mi się stać w takiej kolejce, w prawie czterdziestostopniowym upale.
Jako turysta, byłam przekonana, że i w tym przypadku jest oddzielna kolejka dla obcokrajowców. Dlatego od razu skierowałam się do samego wejścia, zamiast na koniec kolejki.
Tuż przy bramie, okazało się że jednak nie ma oddzielnego pasa ruchu dla obcokrajowców. Za to dostrzegłam, że jest oddzielna kolejka do wejścia dla kobiet. Postanowiłam więc wykorzystać swoje turystyczne przywileje i zamiast iść na koniec babskiej kolejki (nie mając pojęcia gdzie się kończy), postanowiłam po prostu stanąć obok jednej z pań i wejść zdecydowanie wcześniej.
Wskazówka: Przy większy atrakcjach turystycznych i świątyniach, skrupulatnie sprawdzane są torby i plecaki, w poszukiwaniu produktów spożywczych. Hindusi bardzo dbają o niezaśmiecanie takich miejsc, więc wszelkie ciastka i inne produkty albo trzeba było zjeść, albo wyrzucić. Zdarzało się też, że zakupy można było zostawić na przechowanie. Akceptowana była jedynie woda, zaś napoje gazowane również trzeba było zutylizować podobnie jak jedzenie. |
Piękno w swej prostocie.
Zbliżając się do świątyni, urzekła mnie soczysta zieleń i pięknie zaprojektowane trawniki otaczające zewsząd świątynię, na tle których widoczne były śnieżnobiałe ramiona dachu, imitujące płatki lotosu.
Kwiat ten bowiem symbolizuje pokój, czystość, miłość i nieśmiertelność.
Tak jak z zewnątrz świątynia prezentuje się okazale, tak wnętrze jest bardzo skromne, wręcz nie przypominające żadnej innej świątyni, którą miałam okazję do tej pory zwiedzić. W środku nie ma żadnych ozdób ani symboli religijnych. Piękne było to, że Świątynia Lotosu jest otwarta dla wszystkich. Każdy może tu przyjść i się pomodlić, bez względu na wyznawaną religię.
Nie dziwiło mnie więc to, że takie rzesze turystów ciągnie do tego miejsca. Jak to w wielu świątyniach w Indiach bywa, także w tej należało zdjąć buty i zostawić je w specjalnej przechowalni.
Utartym szlakiem.
Pomimo tego, że ścieżka do zwiedzania była wyłożona chodnikiem zrobionym z juty, po którym można było się bez problemu przemieszczać, to stając gdziekolwiek indziej, można było sobie poparzyć stopy. Tym bardziej, jeżeli chciałam zrobić ciekawe zdjęcie, poza chodnikowym szlakiem.
Wskazówka: Na taką okoliczność, warto zabierać ze sobą skarpetki. |
Na spotkanie z władcą.
Kolejnym miejscem, które znajdowało się na mojej trasie przejazdu po New Delhi, był Grobowiec Humayuna. Po dokonaniu turystycznych formalności biletowych, udałam się na podziwianie kolejnego kompleksu.
Humayuna Tomb, jak sama nazwa wskazuje, to grobowiec, który jest miejscem pochówku władcy Indii z dynastii Wielkich Mogołów. Słyszałam, że z tego miejsca najlepiej podziwiać wschód słońca. Ja rozkoszował się widokami w ciągu dnia i też było na co popatrzeć.
Podziwiając grobowiec i otaczające go zabudowania, miałam okazję przyjrzeć się charakterystycznemu stylowi architektury Mogołów. Wzniesiony grobowiec łączy w sobie sztukę indyjską ze sztuką perską.
Delektując się widokiem grobowca w promieniach słońca, zanurzyłam się także w otaczających go ogrodach w stylu perskim.
Łuk Triumfalny.
Kolejnym punktem programu do zobaczenia w tym wielomilionowym mieście była Brama Indii, czyli India Gate.
Brama Indii, to ciekawe miejsce poświęcone Hindusom poległym podczas I wojny światowej.
Stając w jej bezpośrednim sąsiedztwie miałam wrażenie, że ona taka wielka, a ja taka malutka. Oglądając ten monumentalny pomnik byłam zafascynowana jak pracą ludzkich rąk powstają takie zabytki.
Przerwa na lunch.
Ponieważ nie samą kulturą i zabytkami żyje człowiek, musiałam pomyśleć też o przerwie na obiad. W takich sytuacjach idealnie sprawdza się kierowca rikszy, który może polecić miejsce godne zaufania.
Tym oto sposobem zatrzymaliśmy się w Bangla Foods. Mój posiłek pierwsza klasa: pieczywo naan i masala paneer. Palce lizać. Za tak dobre jedzenie właśnie ubóstwiam Indie, proste a jednak bogate w smaku i dobrze przyprawione.
Z wizytą u prezydenta.
Z pełnym brzuchem pojechałam zobaczyć Rashtrapati Bhavan, oficjalną siedzibę prezydenta tego kraju.
Kiedy dojechałam na miejsce, okazało się że obiekt był zamknięty dla turystów. Nie pozostało mi nic innego jak podziwiać go przez chwilę jedynie z odległości.
Kropka nad „i”.
Aby postawić kropkę nad „i”, na sam koniec mojego dzisiejszego Delhi Tour, wybrałam się do International Dolls Museum.
Znajdowała się w nim ogromna kolekcja lalek w kostiumach z różnych zakątków świata. Były lalki z Australii, Nowej Zelandii, japońskie, chińskie, z Ameryki Północnej, Południowej, Grenlandii czy Europy. Nie zabrakło też lalek z Polski, a w śród nich, znajdował się lajkonik.
Lalki były przeróżne, od małych, wielkości małego palca u ręki, po duże, aż do ludzkich rozmiarów. Drewniane, porcelanowe, plastikowe, szmaciane, pacynki, kukiełki, figurki. Do wyboru do koloru. Każda ubrana w stroje danego kraju i regionu. Na wystawie były też lalki, które prezentowały jak zakładać sari.
Choć w samym muzeum nie można było robić zdjęć, nie przeszkadzało mi to nacieszyć oczy widokiem tak bogatej kolekcji i zrobić fotografie w swojej głowie.
Na osłodę jednak zamieszczam zdjęcie skąd wziął się pomysł na stworzenie takiego muzeum.
Mając za sobą cały dzień jeżdżenia i poznawania miasta, przyszedł czas na zasłużony odpoczynek.
P.S.
Dalsza część moich przygód w Delhi i tego, jak wszystko było na opak, już niebawem. Powiem tylko, że związek na odległość z tym krajem zrobił swoje.
C.D.N.