aktrakcje,  podróże,  USA

Raz na górze, raz na dole – czyli co warto zwiedzić w San Francisco.

Dzisiaj czekała nas wyprawa do kultowego miasta San Francisco, albo jak kto woli San Francesco (czyt. San Franczesko). Tak ochrzciła je moja mama i tak już zostało. Nawet mój kolega Alex, doszedł do wniosku, że ta nazwa o wiele bardziej mu się podoba i sam zaczął jej używać. Taka mała rzecz, a cieszy.

Na zwiedzanie San Francisco, pojechaliśmy razem z moim przyjacielem, który znał miasto jak własną kieszeń. Niestety nie mogła dołączyć do nas jego dziewczyna Ana, gdyż zatrzymały ją sprawy uczelniane. Zatem w lekko okrojonym składzie ruszyliśmy w drogę.

Park and Ride.

Choć San Francisco, położone było jedynie czterdzieści minut jazdy samochodem od San Jose (o którym możecie przeczytać tutaj), to pogoda była zupełnie inna. Pomimo panującego lata, w San Francisco było zdecydowanie chłodniej i wiał spory wiatr. Dlatego idąc za radą mojego kolegi, ubraliśmy się na cebulę, żeby nie straszne nam były żadne warunki pogodowe i nie przeszkodziły w podziwianiu miasta i zwiedzaniu atrakcji.

Z racji tego, że po samym centrum San Francisco byłoby nam się ciężko poruszać samochodem, skorzystaliśmy z opcji Park + Ride. Na obrzeżach miasta, na jednym z wielu wielopoziomowych parkingów, zostawiliśmy samochód i przesiedliśmy się na metro.

Wskazówka: Bilet na metro w dwie strony kosztuje jedynie $10 i jest to bardzo dogodna opcja.
Centrum miasta.

Kiedy dojechaliśmy do centrum miasta, pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to charakterystyczne ulice San Francisco, które są wielokrotnie pokazywane w amerykańskich filmach. Wreszcie mogłam się sama przekonać, jak wyglądają one w rzeczywistości, a co więcej mogłam się nimi przespacerować. 

Sprawiały na mnie wrażenie, jakby dosłownie falowały. Ulice, które raz opadały w dół, po to tylko by znowu piąć się praktycznie pionowo w górę. Choć z początku zapowiadało się na niezłą frajdę, okazało się intensywnym, darmowym treningiem fitness.

Chinatown.

Najpierw udaliśmy się do dzielnicy Chinatown, której nie można było pomylić z żadną inną dzielnicą. Pomiędzy budynkami rozwieszone były typowe chińskie lampiony, a z każdej witryny sklepowej wyłaniały się chińskie znaczki.

Mijaliśmy niezliczoną ilość sklepów, które oferowały wielobarwne i różnorodne produkty chińskie. Zaś na ścianach budynków, wymalowane były murale dodające kolorytu całej dzielnicy. Załapaliśmy się nawet na mini paradę ze smokiem chińskim.

Wio koniku.

Zagłębiając się w niezliczone, pomniejsze uliczki, wypatrzyłam bardzo pomysłową ścianę, na której został namalowany kalendarz chiński z ichniejszymi znakami zodiaku. Mieliśmy niezłą rozrywkę starając się odszukać swój chiński odpowiednik. Ja okazałam się być KONIEM.

Niestety mój znak zodiaku był umieszczony dość wysoko i mój wzrost (pomimo metr siedemdziesiąt w kapeluszu) nie pozwalał mi samodzielnie go dosięgnąć. A zatem skorzystałam z pomocy Alexa, który posłużył mi w tym celu za dzielnego rumaka.

Czy to aby na pewno tutaj?

Później pogalopowaliśmy na jedzenie. Mój kolega zaprowadził nas do najlepszej azjatyckiej restauracji w mieście Hang Ah-Tea Room. Jednak, bez jego pomocy, nigdy w życiu byśmy tam nie trafili. Z zewnątrz, w ogóle nie przypominała restauracji, bardzo niepozorna i można ją było łatwo przeoczyć. Zaś szyld informujący, że mieściła się tam restauracja, był napisany kredą na ścianie budynku.

Na pierwszy rzut oka, sami zapewne byśmy się nie zdecydowali tam wejść, ale skoro mój kolega wystawił im najwyższą ocenę, zdaliśmy się nie niego. Jak się okazało, miał rację.

To był strzał w dziesiątkę. Jedzenie jakie serwowali, istne niebo w gębie. Do tego unoszący się zapach gotowanych potraw z kuchni był nieziemski. Ponieważ nie mogliśmy się do końca zdecydować na co mamy ochotę, zamówiliśmy wszystkiego po trochu, żeby móc skosztować ich różnorodnych pyszności.

Co więcej, kiedy wchodziliśmy do środka, bez problemu znaleźliśmy wolny stolik, zaś kiedy wychodziliśmy utworzyła się już gigantyczna kolejka osób oczekujących na nasze miejsce. Lepszej rekomendacji nie potrzeba.

Coit Tower.

Mając zapas paliwa i pełne brzuchy, ruszyliśmy na dalsze zwiedzanie miasta. W końcu trzeba było mieć siłę żeby wspinać się po ulicach San Francisco. Nie na darmo mówią, że najpierw masa, potem rzeźba.

Następny punktem programu była Coit Tower. Nie dość że wieża, to jeszcze na wzgórzu, a prowadząca do niej ulica, była praktycznie pionowa w górę. Wspinaczka do wieży zajęła nam odrobinę więcej czasu niż sądziliśmy. Niektórych trzeba było nawet wspomóc.

Kiedy wreszcie dotarliśmy do końca ulicy, okazało się że do pokonania mieliśmy jeszcze schody. I kto powiedział, że trzeba chodzić na siłownię żeby mieć fit body. Wystarczy pospacerować cały dzień po ulicach San Francisco. Od razu poprawi się kondycja.

Muszę przyznać, że warto było włożyć odrobinę wysiłku by się znaleźć na górze. Wieża robiła imponujące wrażenie. Można było ją zwiedzić od środka i wjechać na szczyt za darmo, jednak kolejka była tak długa, że zrezygnowaliśmy z tejże przyjemności. Za to mogliśmy nacieszyć wzrok widokami rozpościerającymi się na całe miasto. Byliśmy wstanie dostrzec nawet Alcatraz.

Lombard Street.

Teraz było już z górki. Udaliśmy się na najbardziej osławioną ulice w San Francisco, jaką była Lombard Street. Przypominała mi wijącego się węża. Jak prawdziwa serpentyna. Co mnie zaciekawiło najbardziej, to fakt, że po tej ulicy samochody normalnie jeżdżą, a w znajdujących się po obu jej stronach domach, mieszkają ludzie. 

Kiedy dotarliśmy do podnóża ulicy, turystów było multum. Przywodzili mi na myśl ogromną chmarę komarów, gdzie w powietrzu zamiast skrzydełek fruwały aparaty fotograficzne, żeby uchwycić odpowiedni kadr.

Podążając dzielnie za tłumem, nie odmówiliśmy sobie spaceru tą ulicą. Na całej jej długości rozstawienie byli policjanci, którzy pilnowali bezpieczeństwa. Zastanawiałam się tylko czy dbali oni o bezpieczeństwo turystów, czy poruszających się po ulicy aut. Niektórzy turyści spragnieni idealnego zdjęcia, wychodzili na środek zakrętu, żeby uchwycić zawijasy, a w tym samym czasie auto zjeżdżało z góry. Czego jednak nie robi się dla perfekcyjnego zdjęcia.

Akcja, reanimacja.

W drodze do kolejnej atrakcji, przechadzając się ulicami miasta, gdzie ruch uliczny odbywał się spokojnie i leniwie, nagle usłyszeliśmy ogromny huk i wrzask mężczyzny. Dosłownie na naszych oczach, doszło do wypadku. Samochód jadący z góry, zagapił się i wpadł w samochód wyjeżdżający z bocznej ulicy. Jednak nie to było najtragiczniejsze w całym zdarzeniu. Samochód, w który uderzono, wjechał w kobietę na chodniku. Zaś mężczyzna, który krzyczał to był jej mąż.

Widok zmroził nam krew w żyłach. Szczęście w nieszczęściu, że tuż obok jechała karetka pogotowia, która błyskawicznie zareagowała. Nie zdążyliśmy się nawet obrócić, a już ulica została zablokowana przez radiowozy policyjne, które kierowały całą akcją i ruchem ulicznym. Byłam pod ogromnym wrażeniem szybkości działania służb.

Tak jak szybko zareagowała policja w stosunku do wypadku, my musieliśmy tak samo szybko zareagować w stosunku do mojej mamy. Jest ona bardzo wrażliwa na takie sytuacje i bardzo je przeżywa, dlatego zabraliśmy ją stamtąd w ekspertowym tempie, aby jak najkrócej musiała na to wszystko patrzeć. Żeby chwilę ochłonęła, posadziliśmy ją przy najbliższym możliwym stoliku restauracji. Ekspedientka widząc w jakim moja mam jest stanie, przybiegła ze szklanką wody, oferując dodatkowo pomoc gdyby takowa była potrzebna.

Fishermann’s Wharf.

Kiedy emocje już opadły, ruszyliśmy dalej. Swe kroki skierowaliśmy do przystani, w której natknęliśmy się na bardzo ciekawe małe samochodziki. Co więcej, jechali nimi ludzie.

Alcatraz.

Spacerując nabrzeżem, mogliśmy podziwiać z oddali wysepkę, na której znajdowało się więzienie Alcatraz. Ponieważ bilety wstępu do Alcatraz wyprzedały się na miesiąc wcześniej, podziwialiśmy go jedynie z lądu, a i tak robiło ogromne wrażenie. Samotna wyspa i złowrogi budynek na środku.

Widząc jak fale uderzają o brzeg wyspy i jak silne są wokół niej prądy, nic dziwnego że ucieczka z tej twierdzy była praktycznie niemożliwa.

Morza szum, ptaków śpiew.

W tej części miasta znajdowały się też budynki Chocolate Factory, które zamieniły się w małe centrum handlowe. Dla miłośników czekolady dodam, że nadal można zaopatrzyć się w nim w pyszną czekoladę. 

A dla spragnionych odpoczynku, można było wpatrywać się w głębiny oceanu, odpoczywając na trawie.

Golden Gate.

Z nabrzeża doskonale też było widać Golden Gate Bridge. Mój kolega powiedział mi, że mieliśmy wyjątkowe szczęście, gdyż zazwyczaj nad mostem unosi się mgła i bardzo ciężko go zobaczyć w całej okazałości.

Rozważaliśmy też opcję, czy nie udać się aż pod sam most. Pomimo tego, że wydawało się, że był on na wyciągnięcie ręki, to wędrówka zajęłaby nam przynajmniej godzinę w jedną stronę. Czując jednak nogi w pewnej części ciała, doszliśmy do wniosku, że w zupełności sam jego widok nam wystarczy.

Cable Car.

Czym byłaby wycieczka do San Francisco bez jej sławetnej kolejki wąskotorowej. Dawniej jeden z podstawowych środków transportu, dzisiaj stanowił jedynie atrakcję turystyczną. Przejazd kolejką kosztował jedynie $7 od osoby. Cena jak najbardziej do zaakceptowania, natomiast kolejka żeby się dostać do wagonika, już nie.

Dlatego zrobiliśmy sesję zdjęciową przed kolejką, co w zupełności nam wystarczyło.

A może by tak autem?

Zmęczeni po całym dniu chodzenia i wspinania się po ulicach, nie było szans abyśmy dotarli do linii metra na piechotę. Dlatego mój kolega zamówił Ubera. Jak dla mnie było to kolejne ciekawe doświadczenie. Nie chodziło o jazdę taksówką, ale o to, że mogłam również zobaczyć jak się jeździ ulicami San Francisco.

Dla Amerykanów nie stanowiło to większego problemu, gdyż praktycznie wszyscy kierowcy jeżdżą z automatyczną skrzynią biegów, co bardzo ułatwia poruszanie się po takich ulicach.

Wyobraziłam sobie sytuacje, a jakby chcieć przejechać przez San Francisco samochodem z ręczną skrzynią biegów? Powiem tak, byłby to nie lada wyczyn. Choć uważam się za dobrego kierowcę, nie wiem czy byłabym w stanie się tu poruszać, nie paląc przy tym skrzyni biegów. Nobla dać temu, kto by się odważył.

Powrót na studia.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w Stanford University, żeby zobaczyć przepiękny kampus i uczelnię.

Cały kampus był ogromny. Dosłownie jak małe miasteczko w mieście. Były tam mieszkania dla studentów, sklepy, laboratoria i budynki uczelniane. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby przemieścić się z jednego końca na drugi bez samochodu, czy roweru.

Sama uczelnia i jej zabudowania wywarły na mnie piorunujące wrażenie. Na kampusie znajdowała się też kaplica, w której można było wziąć ślub.

Mój kolega powiedział mi, że na uczelni zgodnie z obowiązującymi przepisami, musi być zapewniona odpowiednia ilość miejsc parkingowych dla osób niepełnosprawnych. Było to około 10% wszystkich miejsc. Co więcej, nie ważne było czy, rzeczywiście tyle osób takich studiuje na uczelni.

W nieznane.

Po całym ekscytującym dniu, pełnym wrażeń i emocji, wróciliśmy do San Jose. Zmęczeni i szczęśliwi udaliśmy się na zasłużony odpoczynek, gdyż czekał nas kolejny dzień pełen przygód. Oczami wyobraźni dostrzegłam już, jak kolejne miejsce w naszej podróży czeka na nas z szeroko otwartymi ramionami, aby pokazać nam swoje niezwykłości (o których dowiecie się niebawem).