aktrakcje,  Hiszpania,  podróże

Prowincja Malagi – czyli co warto zwiedzić w okolicy

Mając do dyspozycji cały tydzień pobytu do wykorzystania, nie chciałam się ograniczać jedynie do samego miasta. Malaga to nie tylko miasto, ale też prowincja o tej samej nazwie, która znajduje się w Andaluzji na południu Hiszpanii. W związku z tym, postanowiliśmy wspólnie z moim kolegą zrobić sobie wypad za miasto i zobaczyć inne, niezwykłe miejsca, znajdujące się w tym rejonie. W planach mieliśmy zobaczyć Caminito del Rey, Rondę i Juzcar.

Wierny rumak.

Dzień wcześniej zrobiliśmy rozeznanie wśród firm wynajmujących auta, aby zorientować się co oferują i za jaką cenę. Było to o tyle proste, że wszystkie znajdowały się obok siebie, w galerii handlowej przy głównej stacji kolejowej Malaga Maria Zambrano. Najniższa kwota z pełnym ubezpieczeniem, nielimitowaną ilością kilometrów i pełnym bakiem, na jeden dzień wynosiła 67 euro. Ponieważ, ceny były znacznie wyższe niż te oferowane przez Internet, postanowiliśmy na spokojnie wrócić do hostelu i stamtąd zarezerwować auto. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na firmę Centauro. Kosztowało nas to jedynie 43 euro. Mając już zarezerwowane auto, mogliśmy spać spokojnie.

Wskazówka: Auto wynajęliśmy z firmy Centauro, która mieściła się przed wejściem do galerii. Niższe ceny i trzy różne pakiety ubezpieczenia, w zależności od potrzeb. Wszelkie informacje znajdziecie na stronie centauro
Komu w drogę, temu trampki.

Na następny dzień, z samego rana poszliśmy odebrać samochód i z mapą offline w telefonie ruszyliśmy w drogę. Jak wiadomo, każde auto jest inne i trzeba je wyczuć. Muszę przyznać, że poszło nam nie najgorzej. Był z nas wyborowy duet kierowców. Ja ubóstwiałam gazować silnik, za to Damian skutecznie gasił te pożary.

Tak jak kapitan samolotu ma swojego I pilota, tak i ja miałam swojego nawigatora, w postaci Damiana. Oczywiście później zamieniliśmy się rolami. Mając więc dwóch kierowców na pokładzie, oboje mogliśmy podziwiać, piękne widoki, rozpościerające się za oknem. Pomimo tego, że drogi były kręte i nie było mowy, aby rozwinąć rajdowe prędkości jak na torze wyścigowym, mogliśmy oglądać górskie krajobrazy.

Caminito del Rey.

Pierwszym naszym przystankiem miało być Caminito del Rey, które oznacza „ścieżkę króla”. Oglądając zdjęcia w Internecie przed wyjazdem, zakochałam się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia. Będąc jeszcze w Polsce, postanowiłam że muszę je zobaczyć na własne oczy. Było jednak małe „ale”. Ponoć jest to tak popularne miejsce, że bilety trzeba rezerwować przez Internet na dwa miesiące z wyprzedzeniem. Jednak na jednym z blogów, przeczytałam, że można spróbować dostać bilet w kasie tuż przy wejściu. Nie tracąc więc nadziei, pełna optymizmu, musiałam spróbować. A nóż się uda.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, czekał nas półtora kilometrowy spacer do wejścia na szlak. W sezonie zimowym szlak był czynny od 9.30-14.30. Po dotarciu do kasy o godzinie 10.30, okazało się że bilety na dzisiejszy dzień zostały już wszystkie wykupione. Pan wpuszczający na szlak, powiedział że może spotkamy kogoś po drodze, kto akurat będzie miał dwa wolne bilety i nam je sprezentuje. Szanse były niewielkie. Cóż było robić. Wróciliśmy z powrotem do auta. Spróbowaliśmy jeszcze zapytać w kiosku obok, czy przypadkiem nie sprzedają dodatkowych biletów. Niestety nie mieli, zaś inna turystka miała na zbyciu tylko jeden bilet. Jak się później dowiedzieliśmy, pula biletów w kasie na konkretny dzień wynosi jedynie 50 sztuk. Widocznie nie było nam to pisane. Jak to mówią, nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej jest dobry pretekst, żeby wrócić w to miejsce jeszcze raz.

Na bezrybiu i rak ryba.

Za to, tuż obok Caminito del Rey, znajdowało się piękne jezioro, w którym promienie słońca mieniły się wieloma barwami.

Ronda.

Nie tracąc humoru i zapału, ruszyliśmy w dalszą drogę, aby zobaczyć urokliwe miasteczko Rondę. Po wjechaniu do miasta, mój kolega zaczął żartować, że w Rondzie znajdują się same ronda. Co chwila musieliśmy przez jakieś przejechać. Od samego początku, Ronda miała swój niezwykły klimat. Zwiedzanie zaczęliśmy od jedzenia. Po tak wczesnej pobudce i przejechaniu stu dwudziestu kilometrów, zgłodnieliśmy. Idąc głównym deptakiem, który prowadził do zabytkowego centrum miasta, zatrzymaliśmy się w Churreria Alba na churros i czekoladę. Jest to mój ulubiony, poranny przysmak w Hiszpanii.

Puente Nuevo.

Mając dużo czasu, pospacerowaliśmy uliczkami i podziwialiśmy otaczającą nas zabudowę. Naszym głównym punktem do zobaczenia, był XVIII-wieczny most Puente Nuevo, który łączy nowe i stare miasto. A tuż pod nim znajduje się wąwóz El Tajo. Most można podziwiać z różnych punktów widokowych znajdujących się po obu stronach, jak również z hotelu Parador de Ronda.

„Zabiłem byka, cóż to dla mnie byk…”

W drodze na most, mój kolega namówił mnie, żebyśmy zobaczyliśmy również Plaza de Toros, na którym odbywają się corridy. Arena przywodziła mi na myśl Colosseum i zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Moim zdaniem, świetnie zaprojektowane dla zwiedzających. Oprócz samej areny, można było też podziwiać kostiumy w jakie ubierają się torreadorzy, prześledzić historię jak zmieniały się sposoby walki, a nawet zobaczyć trofea w postaci rogów byków. Pomimo tego, że nie było w tym czasie żadnej walki, mogłam zasiąść na widowni i wyobrazić sobie jak to wszystko wygląda. Dla zwiedzających, udostępnione również były pomieszczenia, gdzie przetrzymywane są byki przed walką. Zgodnie z Damianem, doszliśmy do wniosku, że nie chcielibyśmy się w czymś takim znaleźć.

Hej dzieci, jeśli chcecie zobaczyć Smerfów świat…

Następnym przystankiem na naszej drodze była mała wioska Smerfów, która znajdowała się w miasteczku Juzcar. Jak tylko do niej wjechaliśmy, cieszyłam się jak małe dziecko, a mój entuzjazm nie miał końca. Od razu zaczęłam nucić w swojej głowie piosenkę, którą słyszałam oglądając w dzieciństwie wieczorynkę.

Cała wioska była pomalowana na niebiesko, a na ścianach budynków wymalowane zostały postacie z kreskówki. Przypomniały mi się czasy mojego dzieciństwa. Mogłam poczuć się jak w bajce i zupełnie innym świecie. Ponieważ dotarliśmy do niej w porze sjesty, wyglądała na opustoszałą i wyludnioną. Przyglądając się jej jednak z bliska i wędrując wąskimi uliczkami, słyszałam odgłosy i muzykę dochodzącą zza drzwi mieszkań. Choć jest tu zaledwie kilka uliczek, dostrzegliśmy pocztę, szkołę, a nawet restaurację, w której serwetki były również niebieskie. Dla mnie było to magiczne miejsce i mogę zagwarantować, że kto wychował się na Smerfach, będzie nią oczarowany.

Po tak obfitym dniu pełnym wrażeń, wróciliśmy do Malagi. Ale to nie był koniec przygód na ten dzień.

Podczas naszego pobytu w Maladze, miała do nas dołączyć koleżanka Damiana, która przebywała w tym samym czasie w Hiszpanii na Erasmusie. Mój kolega, dowiedział się, że niestety w obawie przed wirusem i złym samopoczuciem, nie uda jej się dotrzeć do Malagi. O dziwo, poza tym, przez cały dzień nie docierały do nas żadne wieści z Polski. Do czasu. Zbliżając się powoli z powrotem do Malagi, usłyszałam dźwięk nadchodzącej wiadomości. Od razu wiedziałam, że to moja mama, relacjonuje sytuację z frontu. Jak się okazało, zaczęli powoli wszystko zamykać w Polsce. Było to smutne i przejmujące, aczkolwiek u nas w Maladze nadal wszystko było otwarte, z czego się niezmiernie cieszyliśmy.

El Pimpi.

Skoro noc była jeszcze młoda, postanowiliśmy się wybrać do sławnej restauracji El Pimpi, której właścicielem jest nie kto inny jak Antonio Banderas. Mój kolega (choć się do tego otwarcie nie przyznawał), miał ogromną nadzieję, że uda nam się go spotkać. Z tej okazji zatrudniłam osobistego stylistę (w końcu trzeba było dobrze wyglądać), którym został nie kto inny, jak mój kolega Damian. Idąc za jego radą, wybrałam małą czarną. A co, jak szaleć to szaleć.

Kiedy dotarliśmy do restauracji, w oczekiwaniu na spotkanie z uwodzicielskim Banderasem, zamówiliśmy coś na ząb. Ja zamówiłam rosadę (filetes de rosada frit) z lampką wina „Malaga Virgen”, a Damian ośmiornicę (pata de pulpo a la parrilla) z winem „Baron de Rivero”. Całość jedzenia prezentowała się znakomicie. Zgodnie jednak stwierdziliśmy, że jego danie było o wiele smaczniejsze, zaś ja wybrałam lepsze wino.

Niestety, Antonio nie zaszczycił nas swoją obecnością tej nocy. My się jednak nie poddaliśmy. Skoro Antonio Banderas, nie chciał przyjść do nas, my poszliśmy do niego. O tym gdzie udało nam się go spotkać, dowiecie się w kolejnej części.

Tymczasem, aby umilić wam czas oczekiwania, zachęcam was do przeczytania, pierwszej części o tym jak zaczęła się moja podróż w Maladze i co warto w niej zwiedzić, którą znajdziecie tutaj.