aktrakcje,  podróże,  Włochy

Powrót do przeszłości – czyli moja pierwsza podróż do Włoch.

Mając cztery lata po raz pierwszy wyjechałam z moimi rodzicami za granicę do Włoch. Był to rok 1994. W tamtych czasach wyprawa za granicę do innego Państwa była czymś niezwykłym i trudno osiągalnym. Mało kto mógł sobie pozwolić na taki luksus. Jednak realizacja tego planu doszła do skutku. A wszystko to dzięki moim rodzicom i marzeniu mojej mamy, która bardzo chciała wyjechać na wakacje do Włoch.

A to było tak:

Może to był zbieg okoliczności, a może zrządzenie losu. Wszystko zaczęło się od niewinnie wypowiedzianych słów mojej mamy: „chcę pojechać na wakacje do Włoch”. Wszyscy dookoła niej, kiedy słyszeli gdzie chce pojechać, pukali się w czoło twierdząc, że są to tylko pobożne życzenia. Moja mama i tak uparcie to powtarzała. Pewnego dnia jedna z jej wychowanek w przedszkolu, pochwaliła się mojej mamie, że razem z rodzicami wybierają się na wakacje, właśnie do Włoch. Kiedy moja mama to usłyszała, postanowiła skontaktować się z jej rodzicami. Co ciekawe, mama tej dziewczynki była nauczycielką chemii mojej mamy w czasach technikum. Przypadek?

Tak o to zaczęły się nasze wspólne przygotowania do wyjazdu na upragnione wakacje. Wiadomo, że w grupie raźniej, a my z moją siostrą zyskałyśmy dodatkowo koleżankę do zabaw. Jak widać marzenia się spełniają.

Końca nie widać.

Przygotowania do wyjazdu, zaczęły się już na tydzień wcześniej i czuć było ten dreszczyk emocji unoszący się w powietrzu. Podstawowym i jedynym możliwym dostępnym środkiem transportu w tamtych czasach, był samochód. Tym bardziej dla czteroosobowej rodziny. Mój tata razem ze znajomym opracowywali trasę przejazdu, obliczali ile musimy zabrać pieniędzy i gdzie będziemy robić postoje.

Zaś moja mama, z moją i siostry pomocą, przygotowywała weki, peklowała mięso w słoiki i robiła smażone truskawki. Musieliśmy też zabrać ze sobą ziemniaki, makaron i wszelkie możliwe produkty, które mogły nam się przydać na wakacjach. Nie obyło się też bez kanapek z kotletem, jajkiem gotowanym na twardo na zagrychę i oczywiście kultowymi landrynkami.

Do tego, zabraliśmy pontony, dmuchane wodne materace, parasol na plażę, kółka do pływania i rękawki. Jako dzieci, nie wyobrażałyśmy sobie też wyjazdu bez kilku zabawek, książek do czytania i kolorowanek.

No to w drogę!

Po tak solidnych przygotowaniach, niemal jak na wojnę, nadszedł długo wyczekiwany moment wyjazdu. Dla komfortu jazdy, wyruszyliśmy około trzeciej nad ranem. Ja z moją siostrą mogłyśmy jeszcze pospać, zaś na drodze nie było zbyt dużego ruchu. Samochód załadowany był po brzegi. Muszę przyznać, że umiejętności logistyczne pakowania, mój tata miał w małym palcu. Nie dość, że wszystko skrzętnie zapakował, to na dokładkę tak, że bez obaw można było otworzyć bagażnik i wyciągnąć potrzebne rzeczy. Co więcej, czułam się jak królowa. Rodzicie, dodatkowo poukładali torby między siedzeniami tak, abyśmy miały z moją siostrą ogromne łóżko do spania i mogły wygodnie jechać. Nic dodać, nic ująć.

Zabawa w podchody.

Ponieważ pojechaliśmy na wczasy ze znajomymi, każda rodzina pojechała swoim autem. Staraliśmy się pilnować nawzajem, aby jechać jeden za drugim i się nie zgubić. Mieliśmy do dyspozycji kilka możliwości jak to zrobić. Najprostszym sposobem było to, że razem z siostrą co jakiś czas odwracałyśmy głowę przez tylną szybę samochodu i jak przystało na porządnego sygnalistę, informowałyśmy mojego tatę, że drugie auto jest za nami.

Zdarzały się też sytuację, że straciliśmy się wzajemnie z oczu. Jednak mieliśmy na to idealny patent. Przypominało mi to trochę grę w podchody. Kiedy zorientowaliśmy się, że się rozdzieliliśmy, ci którzy jechali jako pierwsi, w tej małej kolumnie, zostawiali znaki. Przy wjeździe na najbliższy napotkany MOP (Miejsce Odpoczynku Podróżnych) lub stację benzynową, rysowali kredą informacje, że będą czekać na kolejnym postoju. Tak oto zgubiona duszyczka mogła łatwo się odnaleźć. Sposób sprawdzał się genialnie.

Palcem po mapie.

Skoro razem z siostrą zabezpieczałyśmy tyły, ktoś musiał zadbać o drogę przed nami. Nie mając do dyspozycji zaawansowanej technologii, telefonu komórkowego pod ręką i Internetu, trzeba było sobie radzić. Służyła do tego mapa, taka najzwyklejsza papierowa, rozkładana mapa. Zaś za system GPS służyła, moja mama, która czytała tą mapę. Pełniła ona bardzo ważne stanowisko rodzinnego „pilota kierowcy”. Miało to dla mnie ogromny urok i zawierało w sobie magię.

Stój! – bo sprawdzam.

Jednak największym wydarzeniem podczas wyjazdu na wakacje, był dla mnie moment przekraczania granicy. Bardzo ciekawiło mnie, czy celnicy bez problemu przepuszczą nas przez granicę. Jak będzie wyglądała pieczątka wbita do paszportu. A może będą chcieli zobaczyć co wieziemy w samochodzie.

Chcąc uniknąć długiego maglowania przez celników, rodzice poinstruowali nas co należy zrobić. Za każdym razem kiedy zbliżaliśmy się do przekroczenia granicy, nie ważne jaka była pora dnia czy nocy, w magiczny sposób nagle „zachciewało” nam się z moją siostrą spać. Działało to rewelacyjnie. Panowie widząc śpiące dzieci, zrobili szybko co do nich należało i mogliśmy bez przeszkód jechać dalej.

Grado.

Po wielogodzinnej podróży samochodem, licznych postojach i drogowych atrakcjach, dotarliśmy do Grado. Była to niewielka, włoska, nadmorska miejscowość, gdzie mieliśmy spędzić długo wyczekiwane wakacje. Ponieważ był to wyjazd bardzo nisko budżetowy, spaliśmy na kempingu w namiocie, a stołowaliśmy się na trawie przed wejściem.

Jak przystało na polską rodzinę, musiał być polski dwudaniowy obiad, który moja mama gotowała na kuchence gazowej jednopalnikowej, przywiezionej z Polski. Zadanie było nieco utrudnione, gdyż dosyć mocno wiało i przy każdym podmuchu wiatru, palnik gasł. Dlatego nasi sąsiedzi Niemcy, z przyczepy obok, chcąc nam zrekompensować okrucieństwa drugiej wojny światowej, obdarowali nas dużymi, jednorazowymi workami na śmieci, aby nie gasł nam palnik. Ja nie bardzo wiedziałam wtedy, co to w ogóle jest. Natomiast moi rodzice otwierali oczy ze zdziwienia, gdyż w Polsce czegoś takiego nie było.

Wydawałoby się, że kwestie techniczne mieliśmy już opanowane, zaskoczenie jednak przyszło zupełnie z innej strony. Otóż, prowiant, a praktycznie miesięczne zapasy żywności, które ze sobą przywieźliśmy i ulokowaliśmy w ogólnodostępnych lodówkach znajdujących się na kempingu, znikły. Żeby być bardziej precyzyjnym, ktoś nam je po prostu ukradł. Dobrze że mieliśmy wsparcie naszych znajomych, którzy poratowali nas swoimi zapasami.

Pomimo przykrego doświadczenia, nie przeszkodziło nam ono w udanym pobycie. Dzielnie uczyłam się pływać, budować zamki z pisaku i dobrze bawić. Razem z siostrą i koleżanką, jak przystało na trzech muszkieterów, tylko w damskim wydaniu, dokonywałyśmy niezwykłych odkryć. Albo jak kto woli, zakopywałyśmy przeciwnika.

Bambini Blondi.

Jak to wesoła czterolatka, podrygując spacerowałam z rodzicami po promenadzie. Ktokolwiek mnie mijał od razu wołał po włosku „bambini blondi”, czyli blond dziecko. Nie dziwota, gdyż we Włoszech spotkać kogoś z kolorem blond, to była rzadkość. W pewnym momencie, ni stąd ni zowąd, obcy dla mnie mężczyzna, z entuzjazmem zawołał „bambini blondi” i chciał mnie pogłaskać po głowie. Ja niewiele myśląc, zareagowałam w jedyny sposób jaki mogłam, czyli wrzask na całe gardło i sprint przed siebie. Przyznaję, dałam wycisk rodzicom. Na szczęście mnie dogonili i wytłumaczyli co się stało.

Telefony, telefony.

Taką historią trzeba było się podzielić z innymi. Jak już wspomniałam wcześniej, nie mieliśmy do dyspozycji telefonu komórkowego, ani Internetu. Za to była rodzina i bliscy, którzy zostali w Polsce i martwili się czy wszystko u nas w porządku. Chcieli też wiedzieć jak nam mijają wakacje. Nie mogąc w dowolnym momencie dnia i nocy, od tak napisać do nich wiadomości, korzystaliśmy z niezawodnych budek telefonicznych. Jaką miałam radochę, kiedy kupowaliśmy kartę telefoniczną do automatu, odrywałam róg karty i wybierałam numer do babci. Tych dosłownie kilka minut rozmowy, było dla mnie jako dziecka bezcenne. Stanowiły też ogromna atrakcję.

Wenecja.

Podczas naszego pobytu we Włoszech, w ramach dodatkowych atrakcji, wybraliśmy się na wycieczkę do Wenecji. Wydawała mi się ogromna, a zarazem barwna i pełna kolorów. Stragany przyciągały mnie, jak magnes kolorowymi świecidełkami. Czułam się oszołomiona i zachwycona. Dookoła było pełno ulicznych grajków i ludzi, którzy rozmawiali w obcych dla mnie językach. 

Nie mogło też zabraknąć zdjęcia na sławnym lwie na Placu Św. Marka.

Paparazzi.

A skoro o zdjęciach mowa. Czym byłyby wczasy bez pamiątkowych zdjęć zrobionych tradycyjnym aparatem fotograficznym na klisze. Przed wyjazdem kupiliśmy, aż trzy rolki po 36 klatek każda. Była to dla nas niewyobrażalnie duża ilość zdjęć. Każde zdjęcie było wyjątkowe i musieliśmy dobrze rozplanować ich ilość na cały pobyt. Przy każdym kliknięciu migawką, towarzyszyła nam niepewność, czy udało się zrobić dobre zdjęcie. Ale o tym mogliśmy się przekonać dopiero po powrocie, kiedy oddamy klisze do wywołania.

W ten sposób mogliśmy przedłużyć nasz pobyt za granicą. Bo będąc już z powrotem w Polsce i mając wywołane zdjęcia w ręce, jeszcze raz mogłam cofnąć się do niezapomnianych chwil z mojej pierwszej podróży.