Pierwsze przygody w Indiach
Mój wyjazd od samego początku rozpoczął się od przygód (co jest równoznaczne z tym, że zapowiada się udany pobyt). Czekając na odprawę do Frankfurtu podszedł do mnie Pan, który nadawał mój bagaż rejestrowany, z informacją, że źle się zeskanował mój paszport i muszę to zrobić jeszcze raz. Na szczęście mogłam tego dokonać na stanowisku tuż przed Gatem.
Do Frankfurtu dolecieliśmy planowo, co miało ogromne znaczenie, ponieważ przewidywany czas na przesiadkę wynosił jedynie godzinę czasu, co równoznaczne jest z brakiem czasu na cokolwiek.
Pas do lądowania, jak wiadomo, kilometrowy…… Po wylądowaniu, musieliśmy objechać całe lotnisko i wrócić się na początek pasa startowego (gdzie samolot miał wyznaczone miejsce do zatrzymania się), tylko po to żeby wsiąść do autobusu, który zawiózł nas do hali przylotów, która znajdowała się na końcu pasa startowego. Po czym musiałam z powrotem przejść całe lotnisko, aż do początku pasa startowego, gdzie znajdował się mój Gate na lot do Indii. Samo przejście takiego odcinka, zajęło dobre 20 minut (oczywiście moim expressowym tempem). Na szczęście miałam chwilę oddechu zanim zaczęli wpuszczać na pokład.
Kolejnym ciekawym aspektem mojej podróży, była woda w roli głównej. Przed wylotem do Frankfurtu kupiłam sobie małą wodę mineralną, za jedyne 4,50 zł, tylko po to, żeby wyrzucić ją na lotnisku we Frankfurcie (na kolejnej kontroli bezpieczeństwa), gdyż opuszczając UE nie można przewozić płynów większych niż 100ml.
Dodatkowo, na kontroli bezpieczeństwa we Frankfurcie, trafiłam do kolejki, gdzie bagaże prześwietlała kobieta (co robiła bardzo skrupulatnie i z aptekarską precyzją). Okazało się, że mój bagaż podręczny wydał im się podejrzany, a dokładniej mieli wątpliwości co do jednego drobnego przedmiotu, którym była podręczna elektroniczna waga do ważenia bagażu.
Po pełnej inwigilacji, przyszedł czas na lot do Bangalore – jeden z mniej udanych do tej pory. Na początku przez dość duże turbulencje, tak trzęsło samolotem, że o mało co sok by się wylał z kubeczka. Do tego robiło mi się niedobrze w związku z turbulencjami, a jeden film oglądałam trzy godziny, chociaż trwał zaledwie półtorej, gdyż nie byłam w stanie, oczywiście przez turbulencje.
Kiedy już turbulencje ustały, a mój żołądek wrócił na swoje miejsce, można było przystąpić do konsumpcji serwowanych dań. Wybredna nie jestem, jednak posiłki w Lufthansie zostawiają wiele do życzenia. Mając porównanie, z tym jak mnie rozpieszczały linie Emirates (podczas mojej podróży do Australii), to Lufthansa wypada bardzo ubogo. Podczas pierwszego lotu dostaliśmy jedynie kanapkę. Podczas drugiego lotu (właściwego do Indii) dostaliśmy na początek prażone migdały, potem był obiad. Do wyboru było danie indyjskie- wegetariańskie albo kurczak.
Wybrałam kurczaka, czyli: niedogotowana marchewka, puree z ziemniaków z proszku, kurczak w sosie (pierwsza zjadliwa rzecz), mix sałaty (która standardowo jest gorzka), bułeczka masełko i mały kawałek ciasta: biszkopt z galaretką (do druga zjadliwa rzecz).
Na kolację była tortilla. Bardzo szeroki wybór: indyjska albo z kurczakiem. Tym razem wybrałam indyjską. Podejrzewam, że była to wersja łagodna, jednak dla niewprawnego podniebienia, z pewnością wypaliła mi wszystkie bakterie. Musiałam nawet zamówić coca colę, żeby wszystko strawić. Dobrze, że miałam swój prowiant i miałam się czym ratować.
A teraz przechodzę do tej rozrywkowej części mojej podróży i pierwszych wrażeń o Indiach.
Po wylądowaniu o drugiej w nocy i przejściu przez kontrolę migracyjną, tak jak było ustalone, czekałam przed halą przylotów na mojego kierowcę. Mając na uwadze indyjską manianę, wiedziałam że kierowca może się spóźnić. W czasie oczekiwania na mojego kierowcę, przed halą przylotów jest specjalna barierka, za którą stali inni kierowcy, również czekający na podróżnych. Od pierwszej chwili, widać było że jestem dla Hindusów (zwanych też Indusami lub Indyjczykami) dużą ciekawostką. Nie mieli za wielkiego wyboru, jak tylko przyglądać się białemu człowiekowi, ale w tym momencie zrozumiałam o co chodzi z byciem egzotyką. Zaskoczyło mnie to, że wszyscy kierowcy byli ubrani cali na biało.
W końcu po 40 minutach czekania, kilku telefonach do mojej Hinduskiej koordynatorki, zjawił się wreszcie kierowca, który zawiózł mnie do hotelu. O tym jak wygląda jazda samochodem po Indiach i moje pierwsze wrażenia na ten temat znajdziecie tutaj.