aktrakcje,  podróże,  USA

Oszukać przeznaczenie – czyli co warto zwiedzić w Dolinie Śmierci.

Podczas mojej podróży po Stanach Zjednoczonych, nie było dnia który nie przyniósłby zaskakujących wrażeń. Choć wydawać by się mogło, że Bakersfield to zwyczajne miasteczko, pozytywnie nas zaskoczyło.

Zmęczeni po całodziennym zwiedzaniu Parku Sekwoi (o którym możecie przeczytać tutaj), poszliśmy poszukać miejsca na kolację. Wierni europejskim tradycjom turystyki, udaliśmy się spacerkiem na polowanie. Nogi zaprowadziły nas do Indian Oven..

Strach się bać.

Kiedy przekroczyliśmy próg restauracji, moi rodzice natychmiast chcieli zarządzić odwrót. Lokal przypominał typowy amerykański bar, zaś siedzący w nim goście przypominali typy z pod ciemnej gwiazdy. Mimo obaw, postanowiliśmy dać mu szansę.

Trafiliśmy idealnie. Jedzenie było wyśmienite, a ja poczułam się jakbym znowu znalazła się w Indiach (o których możecie przeczytać tutaj). Jak się okazało, jedzenie przyrządzał rodowity hindus. Nic dziwnego, że było tak smakowite.

Skoro byliśmy już w indyjskiej restauracji, razem z moją mamą nie odmówiłyśmy sobie indyjskiej herbaty. Mając doświadczenie po Indiach, gdzie herbata była serwowana w malusieńkich kubeczkach, doszłyśmy do wniosku, że tutaj zamówimy duży kubek. Ewidentnie nie przemyślałyśmy tej decyzji. Pomimo, że była to indyjska restauracja, to porcje żywieniowe, a co za tym idzie napoje, dawali w wariancie amerykańskim. Więc kelnerka przyniosła nam ogromne kubki herbaty, co oznaczało pół litra na głowę.  

Bakersfield.

Po takiej dawce emocji, spaliśmy jak zabici. Na drugi dzień, postanowiliśmy sobie zrobić leżing, smażing i plażing. W tym celu udaliśmy się do Park River at Walk, który znajdował się w miasteczku. Wyciągnięci na ręcznikach nad brzegiem jeziora, urządziliśmy sobie piknik.

Stety czy niestety, nawet długa siesta musiała dobiec końca. Zebraliśmy swoje ręczniki i ruszyliśmy w dalszą podróż do Ridgecrest. Naszej kolejnej bazy wypadowej do następnego parku narodowego.

Miasto duchów.

Zanim jednak tam dotarliśmy, natknęliśmy się na małą osadę Silver City, która wyglądała na wymarłą. Cała wioska przypominała mi, jakby ktoś zatrzymał kadr filmu o dzikim zachodzie, tylko aktorów zabrakło. Niewiele się pomyliliśmy. Było to jedno z tak zwanych Ghost Town, które można spotkać w całych Stanach.

Dawniej były to normalnie prosperujące miasteczka, jednak wraz z rozwojem, ludzie masowo się przesiedlali i teraz stanowią jedynie atrakcję turystyczną.

Ponieważ natrafiliśmy na nie wieczorem, mogliśmy je podziwiać jedynie z zewnątrz i przez szybę. Jak to mieliśmy w zwyczaju, zajrzeliśmy w każdą możliwą dziurę, żeby mieć lepsze wyobrażenie. Widząc jak kręcimy się po „posiadłości”, swoją obecnością zaszczycił nas nawet kowboj, który był tam dozorcą.

Złożone w ofierze.

Jakby wrażeń było mało, moja mama potrafiła nam ich dostarczyć nawet podczas robienia zdjęć.  Chcąc mieć pięknie uwiecznione okoliczności przyrody wraz z zabudowaniami, przykucnęła sobie przy kaktusie. 

Efekt był taki, że setka małych igiełek wbiła jej się w spodenki. Pomimo moich usilnych starań, nie było nawet mowy aby wyjąć je wszystkie. Tak oto spodenki zostały spisane na straty.

Po takich doznaniach nie mieliśmy już czego tam szukać i pojechaliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do miejscowości, która stanowiła dla nas sypialnię i ostatni moment przed decydującym starciem.

Raz kozie śmierć.

Nazajutrz, wstaliśmy o piątej rano, aby zmierzyć się z naszym przeznaczeniem. Zdeterminowani i uzbrojeni w zapas wody pojechaliśmy zwiedzać Dolinę Śmierci.

Wyruszyliśmy o tak dantejskiej wczesnej porze, gdyż dojazd do samej doliny zajął nam dwie godziny. W taki oto sposób, zwiedzanie Doliny Śmierci zaczęliśmy o siódmej, co było rewelacyjnym pomysłem.

Po pierwsze, praktycznie nie było turystów i mogliśmy nacieszyć się widokami. Po drugie, temperatura była w sam raz.

Wcześniej, oczywiście nie omieszkałam zasięgnąć języka w Internecie, jak należy przygotować się na zwiedzanie najgorętszego miejsca na ziemi. Każdy kto odwiedził to miejsce, doradzał aby zabrać ze sobą minimum galon wody na osobę. Co w przeliczeniu na nasze, dawało jakieś cztery litry. Pierwsze co sobie pomyślałam, to że ludzie powariowali. No już bez przesady. Nie dajmy się zwariować.

Wysiadając więc z auta o siódmej rano, kiedy było rześko i przyjemnie, tym bardziej zastanawiało mnie, na co komu aż taki zapas wody.

Nie ma, nie ma wody na pustyni.

Swoje zwiedzanie Doliny Śmierci, zaczęliśmy od Mesquite Sand Dunes. Wydmy rozciągały się aż po horyzont i przywodziły mi na myśl afrykańską pustynię. 

Zagłębiając się w złociste piaski wydm, natknęliśmy się na tabliczkę z napisem „nie wchodzić za ten punkt po dziesiątej rano”. Widać mieli swoje uzasadnione powody.

Mały skok w bok.

Kiedy już złapaliśmy pierwszy haust zachwytu, z mapą parku w ręku, ruszyliśmy do kolejnego punktu widokowego. Jednak nie obyłoby się bez skoku w bok. Po drodze zagłębiliśmy się w Golden Canynon. 

Przystawaliśmy co chwila, aby podziwiać skały, od których odbijały się promienie porannego słońca. Pomimo że kanion kusił nas obietnicami jeszcze piękniejszych widoków, postanowiliśmy w pewnym momencie zawrócić. Choć wciąż było rano, to temperatura zaczynała się powoli podnosić i dawać o sobie znać.

Wprost z kanionu, można było dojść do kolejnych atrakcji pieszym szlakiem, jednak my tym razem postanowiliśmy zakosztować tradycyjnej amerykańskiej turystyki. Po Dolinie Śmierci, przemieszczaliśmy się wszędzie autem.

A może by tak pograć w golfa?

Skoro dotarliśmy już tak daleko, byłoby niestosownie odmówić partyjki golfa z samym diabłem. Dlatego pojechaliśmy spotkać się ze starym przyjacielem na Devils Golf Course. Niestety nie zastaliśmy gospodarza, jednak widoki jakie dla nas przygotował, zrekompensowały nam jego nieobecność.

Nietrudno jednak było się domyśleć gdzie podział się nasz diabeł. Postanowił zaszyć się w swoim luksusowym kurorcie.

Z depresją jej do twarzy.

Kolejnym przystankiem na naszej mapie było Badwater. Jak nie diabeł, to deprecha. Klimaty iście związane ze śmiercią. Tak oto znaleźliśmy się 86 metrów pod poziomem morza. Było to najniżej położone miejsce na półkuli zachodniej.

Chcąc zgłębić jej podłoże, postanowiliśmy wybrać się na sam środek depresji. Ponieważ zaczynało robić się już gorąco, moja mama zakomenderowała, że idziemy jedynie do połowy butelki z wodą. Miało to jak najbardziej dla nas logiczny sens, gdyż później czekała nas przecież jeszcze droga powrotna. Zatem trzeba było mieć zapas wody.

Żebyśmy nie musieli ze sobą za dużo nosić, zastosowaliśmy system przelewowy. W supermarkecie zakupiliśmy baniaki 5 litrowe z wodą i małe butelki. Po skończonym oglądaniu jednego punktu, uzupełnialiśmy brakujące płyny w podręcznej butelce.

Gorąca atmosfera.

Choć z początku temperatura była przystępna, tak z każdą minutą zaczynało się robić coraz goręcej. Woda tak z nas parowała, że na rękach mieliśmy kopalnię soli w Wieliczce. O zapasy nie musieliśmy się martwić.

Co więcej podczas przemierzania kolejnych kilometrów, w samochodzie licznik temperatury zaczął wskazywać 113 stopni Fahrenheita (45 stopni Celsjusza). Jaraliśmy się tym jak małe dzieci. Koniecznie musieliśmy uwiecznić to na zdjęciu, gdyż druga taka okazja mogłaby się nam nie trafić.

Paleta barw.

Mając już za sobą stany depresyjne, pojechaliśmy urokliwą trasą Artist’s Drive wprost na punkt widokowy Artist’s Palette. Jak na prawdziwego artystę przystało, pomalował on skały na przeróżne kolory. Zaczynając od piaskowej żółci, poprzez omszałe zielenie, aż po pudrowy róż. Trzeba przyznać, że się chłopina napracował.

Mimo tak niezwykłych widoków i chęci obcowania z naturą, jeszcze chętniej chowaliśmy się z powrotem do samochodu. Niestety temperatura zaczynała porządnie o sobie dawać znać. Dobrze że mieliśmy zamontowaną w samochodzie klimatyzację, bo bez tego zwiedzanie Doliny Śmierci byłoby niemożliwe.

Polak potrafi.

Ponadto, po każdym wypadzie na punkt widokowy i sesji fotograficznej, z gorąca, telefony odmawiały posłuszeństwa. Nawet je temperatura zabijała. Dlatego siedziałam z przystawionym telefonem do kratek wentylatora, żeby schłodzić baterie.

Zaczęliśmy przekonywać się dlaczego ta dolina może zabić.

Zabriskie Point.

Nawet atmosfera rozgrzana do czerwoności, nie przeszkodziła nam w dotarciu do Zabriskie Point, gdzie mogliśmy podziwiać niesamowite erozyjne formacje skalne.

Bliżej do nieba.

Na sam koniec zostawiliśmy sobie wjazd na górę, gdzie znajdował się Dante’s View. Byliśmy przekonani, że nie opuścimy już samochodu. I wtedy, jakby celowo, na niebie pojawiły się chmurki i lekki wiatr, który uchronił nas od południowego gorąca. Nasze modły zostały wysłuchane.

Dzięki tej lekkiej zmianie pogody, mogliśmy do woli podziwiać Badwater z lotu ptaka. Choć wcześniej byliśmy święcie przekonani, że udało nam się dotrzeć na sam środek depresji. Okazało się, że doszliśmy jedynie do jednej trzeciej jej szerokości. Dopiero z tej perspektywy, dostrzegliśmy jak daleko rozciąga się cała Dolina Śmierci.

Wskazówka: Moim zdaniem, w takiej kolejności najlepiej jest zwiedzić całą Dolinę Śmierci.
Oko w oko ze śmiercią.

Kończąc naszą wycieczkę koło godziny trzynastej, przystanęliśmy abym mogła skorzystać z łazienki. Jeżeli wydawało mi się, że w Polsce w lipcu panują upały, to tutaj była istna patelnia. Ledwie zdążyłam wysiąść z samochodu, a tu jak nie buchnie gorące, wręcz parzące powietrze. Do tego nagrzany asfalt i żar lejący się z nieba. Wierzcie czy nie, ale przejście zaledwie kilku metrów, to była dla mnie masakra. Nie miałam nawet jak złapać powietrza. Nie wspomnę już o podgrzanym powietrzu w toalecie. Warunki cieplarniane jak nic.

Mój tata w oczekiwaniu na mnie, chciał sprawdzić jaka jest cena benzyny na stacji znajdującej się tuż obok. Bardzo szybko jednak zrezygnował z tego pomysłu, kiedy tylko uchylił drzwi samochodu i poczuł na sobie ten gorąc.

Nawet zlitował się nade mną i podjechał te kilka metrów, pod same drzwi toalety, żeby nie musiała chodzić.

Pobiliśmy rekord!

Wtedy też, zobaczyliśmy że temperatura, jaką wskazywał termometr, na zewnątrz doszła do 129 stopni Fahrenheita. W przybliżeniu dawało to zaledwie  53,8 stopni Celsjusza.  Więc niech te nasze poprzednie ochy i achy się schowają.

Ciekawostka: Niewiele brakowało nam do osiągnięcia rekordu, czyli 56,7 stopni, zanotowanego w lipcu 1913 roku.
Oszukać przeznaczenie.

Teraz wreszcie, dla mnie, nabrały sensu słowa innych podróżników ostrzegających przed Doliną Śmierci i powzięciem odpowiednich środków bezpieczeństwa.

Dlatego Dolinę Śmierci należy zwiedzać albo bardzo wczesnym rankiem, albo dopiero późnym popołudniem. Jednak znaleźli się też tacy śmiałkowie, którzy w momencie kiedy my opuszczaliśmy Dolinę, oni dopiero docierali aby zacząć ją eksplorować. Na dodatek całymi rodzinami z małymi dziećmi.

Nie wiedziałam czy śmiać się, czy płakać nad ich głupotą. Jedyne co, to życzyłam im aby cali i zdrowi wyszli z Doliny Śmierci.

Na szczęście nam udało się oszukać przeznaczenie i wyjechaliśmy z niej w jednym kawałku. Ale czy aby na pewno? Skoro wprost z objęć śmierci udaliśmy się do Miasta Aniołów….

Ciąg dalszy nastąpi!