aktrakcje,  podróże,  USA

Na łonie natury – czyli co warto zwiedzić w Yosemite Park.

Po wielkomiejskich aglomeracjach i obcowaniem wśród ludzi (o czym możecie przeczytać tutaj), przyszedł czas na pobyt na łonie natury. Stany Zjednoczone słyną z ogromnej ilości Parków Narodowych, Federalnych i Stanowych. Jest więc w czym wybierać.

Yosemite Park.

Jako pierwszy do zwiedzania, na naszej trasie podróży po Stanach Zjednoczonych, wybraliśmy Park Yosemite. Ponieważ mój kolega Alex nadal miał urlop i wraz ze swoją dziewczyną doskonale znali ten park, wybrali się razem z nami na weekendową wycieczkę.

Mój kolega uświadomił mnie, że w Stanach istnieje możliwość nocowania w samym Parku Narodowym. Nie chodziło jedynie o schroniska, czy pola namiotowe, ale również o wypasione hotele i domki jednorodzinne. Ponieważ nocleg w samym parku trzeba było rezerwować znacznie wcześniej, a do tego były o wiele droższe, postanowiliśmy zatrzymać się tuż obok miejscowości Groveland.

Hatka w górach.

Co do wyboru miejscówki, zdaliśmy się na mojego przyjaciela Alexa. Nocowaliśmy w resorcie Pine Mountain Lake. Był to luksusowy kemping domków jednorodzinnych, gdzie ludzie z miasta mieli swoje letnie rezydencje, domki wakacyjne. Mój kolega zarezerwował właśnie jeden z nich.

Choć z pozoru, z zewnątrz nie odróżniał się niczym od zwykłego mieszkalnego domu, za to w środku miał wszelkie luksusy i jacuzzi. Poczułam się jakbym zawitała do rezydencji jednej z gwiazd.

Co mnie najbardziej zaskoczyło, to fakt że w domu mogliśmy korzystać dosłownie ze wszystkiego. Dotyczyło to zarówno sprzętu jak pralka, ręczniki, grill, jak również wszelkie produkty i przyprawy jakie znaleźliśmy w kuchni. Właściciele zostawili nawet powitalne wino dla nas. To co bardzo przypadło mi do gustu,  to panujący tam zwyczaj, że jeżeli coś nam zostało z produktów, to zostawialiśmy je dla potomnych, aby następni lokatorzy mogli z nich skorzystać.

Blisko czy daleko?

Zanim jednak dotarliśmy do naszej hacjendy, po drodze zatrzymaliśmy się, aby zrobić zakupy i uzupełnić zapasy żywieniowe. Jako że Alex i jego dziewczyna Ana, znali już okolice Parku Yosemite, najlepiej wiedzieli gdzie należy się zatrzymać na łowy. Powiedzieli, że będzie to niewielki sklep, ale dobrze zaopatrzony. Rozumując w Polskich standardach, wyobrażaliśmy sobie coś w rodzaju osiedlowego sklepu, tylko ciut większego. Jak się potem przekonaliśmy, w Amerykańskich standardach, niewielki sklep oznacza taki rozmiarów Lidla.

Ponieważ jechaliśmy na dwa samochody, komunikacja między nami była lekko utrudniona. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przed pawilonem z niewielkimi sklepikami. Sądziliśmy razem z moimi rodzicami, że to jest właśnie sklep, w którym mamy się zaopatrzyć. Wysiadając z auta, usłyszeliśmy jednak, że zatrzymaliśmy się jedynie kontrolnie, a do sklepu musimy jeszcze kawałek dojechać. Słysząc takie słowa, byliśmy przekonani, że właściwy sklep pewnie znajduje się o jakiś kilometr albo dwa dalej. Jak się okazało, zaparkowaliśmy samochód jedynie z drugiej strony budynku, gdzie znajdował się market.

Płyń po morzach i oceanach.

Mając do wykorzystania jeszcze słoneczne popołudnie, postanowiłam z moimi znajomymi wybrać się nad jezioro, które znajdowało się w resorcie. Oczywiście, jak na amerykanów przystało, pojechaliśmy tam samochodem, gdyż cały teren był ogromny. Kiedy już dotarliśmy nad jezioro, wypożyczyliśmy łódkę, żeby po nim popływać i zgłębić jego wody. Nie ma nic piękniejszego, jak błękitna tafla wody, w której odbijają się promienie popołudniowego słońca. Wręcz wymarzone wakacje.

Kulinarne smakołyki.

Kulinarnie też nie miałam się czego doczepić. W jeden dzień zrobiliśmy typowo polski obiad, a wszyscy jedli, aż im się uszy trzęsły. 

Natomiast w drugi dzień, w ramach rewanżu, moi znajomi zrobili grilla po amerykańsku. Zaserwowali nam pyszne żeberka i grillowanego ananasa. Niebo w gębie.

Rozmówki polsko-angielskie.

Co więcej podczas całego naszego pobytu w Parku Yosemite, robiłam za nadwornego tłumacza. Gdzie nasza rozmowa przy wspólnym stole wyglądała mniej więcej tak: to o czym ja rozmawiałam po angielsku z moim kolegą, musiałam przetłumaczyć moim rodzicom. Zaś to o czym rozmawiałam z moimi rodzicami po polsku, musiałam przetłumaczyć z powrotem na angielski, aby moi znajomi zrozumieli. Co więcej, jeżeli mój tata chciał zadać pytanie mojemu koledze, a on na nie odpowiedzieć, służyłam za interaktywny słownik polsko-angielski. Na szczęście, dziewczyna mojego kolegi, Ana była z pochodzenia Rosjanką, a moi rodzice znali co nie co rosyjskiego, w związku z tym mieliśmy lekkie ułatwienie, a ja mogłam zrobić sobie przerwę.

Jak dobrze wstać skoro świt.

Na drugi dzień wstaliśmy skoro świt i ruszyliśmy na zwiedzanie parku. Wjazd, tak jak do większości parków w Stanach Zjednoczonych, był płatny. Jednak w zależności od potrzeb, mieliśmy kilka różnych możliwości. Poczynając od jednorazowej wejściówki, tygodniowego biletu za samochód z pasażerami $35 albo też posiadania rocznego biletu, czyli annual pass za $80. Ja z rodzicami skorzystałam z trzeciej opcji. Ponieważ taki bilet upoważniał nas do wjazdu do prawie wszystkich parków narodowych znajdujących się w Stanach Zjednoczonych, a my mieliśmy w planach odwiedzenie jeszcze kilku innych.

Wskazówka: Jeżeli planujecie zwiedzić większą ilość parków narodowych, to annual pass jest doskonałym rozwiązaniem. Na jeden bilet może wjechać jeden samochód, a co za tym idzie, wszyscy pasażerowie w środku lub jeżeli można wejść do parku jedynie pieszo, to na jeden bilet mogą wejść 4 osoby.
Taka imprezka, zostaję co niedzieli.

Czytając tablicę z cennikiem, zastanowiło mnie komu jest potrzebna tygodniowa wejściówka do parku. Jak się chwilę później przekonałam, Yosemite Park był ogromny i z pewnością miałabym w nim co robić przez cały tydzień.

Co więcej, będąc przyzwyczajona do europejskiego stylu zwiedzania parków narodowych, nie miałam pojęcia, że można inaczej. Otóż w Stanach Zjednoczonych, parki narodowe są gigantyczne i nie da się ich tak jak w Polsce przejść jedynie pieszo. Dlatego w środku parku narodowego była przystosowana cała potrzebna do życia infrastruktura. W Yosemite Park znajdowały się co chwila wyznaczone miejsca na campingi, pola namiotowe, punkty gastronomiczne, prysznice, a nawet baseny. Byłam tym wszystkim urzeczona.

Okienne zwiedzanie.

W Stanach, zwiedzanie parku narodowego, porównałabym do wprowadzonych w Polsce systemów, park+ ride. Cały park przystosowany był do zwiedzania go z samochodu. W końcu mowa o Amerykanach, którzy bywają leniwi. Zaś w części parku, gdzie nie można było wjechać swoim samochodem, kursował darmowy shuttle bus.

Jadąc przez park, co chwila natykaliśmy się na zatoczki samochodowe, gdzie można było wyjść, zrobić zdjęcie i jechać dalej. Te najbardziej efektowne punkty widokowe, mogliśmy poznać po tym, że zatrzymywało się tam dużo samochodów. Skoro oni wiedzieli, że warto, więc my podążyliśmy ich śladem.

Do pomocy mieliśmy również mapkę z planem całego Yosemite Park, którą otrzymaliśmy przy wjeździe do parku. Były na niej doskonale oznaczone punkty parkingowe, główne atrakcje, szlaki piesze i informacje ile czasu potrzeba, aby daną ścieżkę przejść. Ponieważ mieliśmy jedynie dwa dni do wykorzystania, skupiliśmy się na najważniejszych atrakcjach.

Czubek góry.

Na pierwszy ogień wybraliśmy dalsze zakątki Yosemite Park i przy okazji widok na Half Dome, przy którym nie odmówiliśmy sobie sesji zdjęciowej.

Co chwila zza zakrętu wyłaniały się niezwykłe formacje skalne, na które nie mogliśmy się napatrzeć i oczywiście musieliśmy uwiecznić je na zdjęciach.

Kiedy byliśmy przekonani, że to co przed chwilą zobaczyliśmy było najbardziej wyjątkowe, zawsze okazywało się, że kolejna rzecz jest równie piękna i majestatyczna.

Pierwszy raz.

Jak każda dobrze zaplanowana wycieczka, tak i nasza, przewidywała czas na posiłek regeneracyjny. Żeby uzupełnić kalorie, zatrzymaliśmy się nad Tenaya Lake.

Tam, po raz pierwszy miałam okazję skosztować kanapek zrobionych przez mojego kolegę Alexa. I nie chodziło tu o byle jakie kanapki. Były to kanapki z masłem orzechowym (nie mylić z nutellą) i galaretką winogronową. Tego smaku nie da się opisać słowami. Połączenie, na które zapewne sama bym się nie zdecydowała, jednak przypadło mi do gustu i było jedyne w swoim rodzaju.

Źródlane wody.

Mając zapas sił, wróciliśmy do zwiedzania kolejnych atrakcji, jakie oferował nam Yosemite Park. Znajdowały się tam Soda Springs, czyli źródła mineralne, które koniecznie poszliśmy zobaczyć.

Skoro wyszliśmy już z samochodu i jak na polskiego turystę przystało, postanowiliśmy zrobić sobie dłuższy spacer do Dog Lake, przy którym wciąż miejscami leżał śnieg.

Ach te widoki.

Po dość intensywnej wspinaczce i nacieszeniu się urokliwymi widokami jeziora, wróciliśmy z powrotem do auta, podziwiając po drodze Tuolumne Meadows, czyli bajkowe rozlewiska i zbocza usłane soczystą, zieloną trawą.

Niektórzy zdążyli nawet mieć przyprawione rogi.

Z głową nabitą wrażeniami, widokami otaczającej nas przyrody i bezkresem natury, wróciliśmy do domku na zasłużony odpoczynek.

Bardzo dziki zachód.

W kolejnym dniu zaczęliśmy od krótkiego spaceru przez miasteczko Grooveland, które wyglądało jakby zostało wyjęte z planu filmowego o dzikim zachodzie. Sklepy, bary, a nawet mieszkania były wystylizowane w kowbojskim klimacie.

Nie oparliśmy się też pokusie zajrzenia do lokalnego Saloon, w którym do sufitu były poprzyczepiane dolary.

Yosemite Valley.

Ukontentowani, ruszyliśmy zwiedzać inną część parku Yosemite. Tym razem skupiliśmy się na Yosemite Valley, która stanowiła główny punkt całego parku. Zwiedzanie zaczęliśmy od znalezienia miejsca parkingowego. Muszę przyznać, że nawet ta czynność, sama w sobie stanowiła dla mnie atrakcję turystyczną. Godne podziwu było to, jak Amerykanie grzecznie potrafili czasem objechać parking nawet dwa lub trzy razy, żeby zaparkować samochód. Polak dawno by już kombinował jak tu sprytnie zaparkować na trzeciego.

Anielska cierpliwość.

Cała sytuacja wyglądała mniej więcej tak:  Amerykanie powoli jechali w kolejce samochodów przez parking w poszukiwaniu wolnego miejsca. W momencie jak zauważyli, że inny samochód chce wyjechać, zatrzymywali się i cierpliwie czekali aż opuści parking, aby pierwszy z kolejki mógł zająć jego miejsce parkingowe. Pozostali kolejkowicze jechali dalej, w poszukiwaniu innego, wolnego miejsca. Pod tym względem Amerykanie mieli czas.

Przekonałam się też o tym na własnej skórze, kiedy wraz z rodzicami znalazłam dosyć szybko miejsce do zaparkowania, natomiast moi znajomi musieli trochę dłużej pokrążyć. Kiedy oni szukali miejsca, my na nich spokojnie czekaliśmy. Zazwyczaj udawało nam się znaleźć dwa miejsca postojowe obok siebie, jednak tym razem dzieliła nas znaczna odległość. Po dziesięciu minutach oczekiwania, mój tata poszedł sprawdzić gdzie są i poinformować ich, w którym miejscu na nich czekamy. Kiedy wrócił oznajmił, że oni po prostu smarują się niespiesznie kremem. Po kolejnych dziesięciu minutach zaczęliśmy się zastanawiać i martwić czy wszystko jest w porządku. W końcu po kolejnych pięciu minutach dotarli do nas, bo jak się okazało, jeszcze zjedli sobie po kanapeczce.

Wodospady.

Będąc już całą ekipą w komplecie, poszliśmy najpierw zobaczyć Bridalveil Fall. Szum wody i kaskada wodnych bałwanów opadających do rzeki, miała w sobie coś magicznego.

Kolejnym punktem programu, była wspinaczka do Vernal Fall. Pomimo wspinania się po asfaltowej ścieżce, chwilowy brak kondycji dawał o sobie znać. 

Dlatego doszliśmy do wniosku, że podziwianie wodospadu z jego podnóża nam w zupełności wystarczy. Widoki wodospadu, nawet z tej perspektywy były dla mnie imponujące.

Następnie udaliśmy się zobaczyć El Capitan i pospacerować wzdłuż rzeki.

Last but not least.

Objechawszy całą dolinę, przyszedł czas pożegnań. I choć z żalem opuszczaliśmy Yosemite Park i moich znajomych, musieliśmy jechać dalej. Na zwieńczenie naszych doznań, zatrzymaliśmy się przy Tunel View Piont, malowniczym punkcie widokowym, skąd rozpościerał się cudowny widok na całą dolinę.

Jak to mówią, wszystko co dobre szybko się kończy, ale na nas czekały jeszcze kolejne podróżnicze smakołyki, o których dowiecie się niebawem.