Dominikana,  Historie z wakacji

Lot do domu – czyli jak utrudnić życie pasażerom.

Jakakolwiek podróż, w którą się udaję, nie może obejść się bez przygód. Przecież bez tego, wyjazd nie byłby w pełni udany i zaliczony. Tym razem było podobnie.

W drodze na lotnisko.

Będąc jeszcze w Santo Domingo (o którym przeczytacie tutaj), dwa dni przed powrotem do Polski, mój tata dostał przypomnienie o wylocie od biura podróży Rainbow, w którym mieliśmy wykupiony lot. Jako że nadal panowało całe zamieszanie z Covidem, dla bezpieczeństwa skorzystaliśmy z lotów czarterowych.

Ponieważ wylot mieliśmy z Puerto Plata, a naszym ostatnim przystankiem było Santo Domingo, musieliśmy przejechać jeszcze kraj w szerz. Znając już jakość dróg na Dominikanie, woleliśmy chuchać na zimne i wyjechaliśmy z dość dużym zapasem czasu. Byłoby głupio spóźnić się na samolot.

Jadąc na lotnisko, podziwialiśmy kreatywność Dominikańczyków.

Po dotarciu na lotnisko, bez pośpiechu oddaliśmy wypożyczony samochód i nie przeczuwając zbliżających się turbulencji, spokojnie oczekiwaliśmy na odprawę.

Dziki tłum.

Widząc ludzi wylewających się z autokaru z tablicą biura Rainbow, postanowiliśmy udać się na wyznaczone stanowiska odprawy. Patrzymy, a tam istna dżungla. Czarno, ludzi tłum ( a to był dopiero pierwszy autokar), istny chaos. Wszyscy stoją jeden na drugim. Zero jakiejkolwiek organizacji, taśm wydzielających kolejkę.

I tak stoimy, i stoimy, a kolejka jaka była taka nadal jest. Po czterdziestu minutach stania nie przesunęła się nawet o milimetr. A skoro był nadmiar czasu, to oczywiście jak na każdej wycieczce, znalazły się Janusze i Grażynki, które musiały wymieniać między sobą niewybredne uszczypliwości. Bluzgi latały z prawej strony na lewą i odwrotnie.

Nie wracam, zostaję na dłużej.

W końcu ruszyliśmy. Kiedy przyszła nasza kolej do odprawy, pani z okienka zapytała nas czy posiadamy kartę lokalizacji podróżnego? A my na to, że nie i robimy wielkie oczy ze zdziwienia, że wymagają jeszcze od nas jakiegoś dodatkowego dokumentu. Pani powiedziała nam, że jak nie okażemy takiej karty lokalizacji, to nie odprawi nas i nie wpuści na pokład samolotu.

Można było ją wypełnić przez Internet, tylko najpierw ten Internet trzeba było mieć. Tylko skąd? W telefonie brak, a do sieci Wi-Fi na lotnisku nie dało się zalogować. I weź tu człowieku szukaj na ostatnią chwilę Internetu i to jeszcze pod presją czasu.

Gdzie jesteś Internecie?

No i zaczęła się zabawa. W pierwszej kolejności poszłam szukać punktu informacyjnego. Pani z informacji, wskazała mi stanowiska jak w kafejce internetowej, gdzie mogłam skorzystać z Internetu. Przy czym jedno stanowisko nie działało, a na drugim strona się zawiesiła. No po prostu cudownie.

Wróciłam do strefy odlotów, żeby zastanowić się co dalej i przekazać informacje rodzicom. Inni Polacy, przejęci naszym losem doradzili nam żeby znaleźć rezydenta z Rainbowa. Tak na marginesie, oni też się dowiedzieli o tej karcie dopiero w autokarze w drodze na lotnisko.

Istny ping-pong.

Pamiętając, że mają oni swoje stanowisko przy hali przylotów, poszłam ich tam poszukać. Okazało się, że muszę znaleźć innego rezydenta, który przywiózł turystów wylatujących z Dominikany, i że jest w strefie odlotów, no to z powrotem do strefy odlotów. Całe szczęście, że lotnisko nie było duże.

Hala odlotów i przylotów.

W końcu go namierzyłam. Wytłumaczyłam mu w czym tkwi problem, i że pilnie potrzebuję Internetu. Nie było problemu z podłączeniem się, ale ponieważ musiał iść do strefy przylotów, więc razem z nim i moim tatą, udaliśmy się za nim, żeby wypełnić te przeklęte karty lokalizacji podróżnego.

Akcja zakończona sukcesem.

Mamy to. Mając w telefonie wypełnione karty, wróciliśmy do mojej mamy pilnującej bagaże, aby dokończyć odprawę bagażową. I akurat te dzikie tłumy, które były na początku i cały sznur ludzi, który stał za nami, skończyły się, więc byliśmy praktycznie ostatnimi pasażerami do odprawy.

Udało się. Przyszedł czas na kontrolę bezpieczeństwa. Kiedy mój poziom adrenaliny, sięgający zenitu, powoli obniżał się i wydawałoby się, że już nic nas nie zaskoczy, spotkała nas kolejna niespodzianka. Jedna ze strażniczek chodziła wzdłuż kolejki z zapytaniem czy mamy karty migracyjne.

I po sukcesie.

Zadowoleni z siebie pokazaliśmy jej kartę, którą wypełnialiśmy podczas wjazdu do Dominikany. Okazało się, że to była karta tylko wjazdowa, a teraz musimy wypełnić taką samą, tyle tylko że na wyjazd. Oczywiście znowu przez Internet!

Na szczęście, w kolejce przed nami stały polki, które wykupiły lokalną kartę sim i miały pakiet Internetu. Znowu z duszą na ramieniu, podeszliśmy do nich z prośbą czy mogą nam użyczyć jakże cennych danych komórkowych. Tak więc przesuwając się w kolejce, wypełniałam kolejne deklaracje dla trzech osób, wklepując niezliczoną ilość danych. Dało radę. A co najlepsze, że nikt od nas później tych deklaracji migracyjnych nie wymagał.

Dziewięć godzin później…

A teraz wisienka na torcie całej hecy i zamieszania z lotem do domu. Po wylądowaniu w Polsce, przechodząc przez kontrolę graniczną, słyszę jak wopista pyta pasażerów przede mną czy mają wykonany test na covid i adres pod którym będą odbywać ewentualnie kwarantannę oraz numer telefonu. Nie to, że wszyscy dookoła wszystko słyszą. Rodo jak się patrzy.

W mojej głowie zrodziło się pytanie, o co w tym wszystkim chodzi. Po jaką cholerę mam podawać dane jeszcze raz, skoro w karcie lokalizacji podróżnego podawałam dokładnie te same dane.

Moja mama, również była tego ciekawa, dlatego zapytała się uprzejmie w czym rzecz i po co takie zamieszanie. Okazało się, że wopiści na lotnisku nie mają dostępu do karty lokalizacji podróżnego. Więc robota idzie w gwizdek i muszą jeszcze raz wklepywać te same dane do systemu. Paranoja.