aktrakcje,  Hiszpania,  podróże

Kreatywne zwiedzanie Malagi (z wirusem w tle).

Kolejny dzień, kolejne atrakcje do zwiedzania. Razem z Damianem wypisaliśmy całą listę zabytków, które chcielibyśmy zwiedzić. Co by nie gonić w piętkę i wyłącznie odhaczyć punkty na naszej mapie, postanowiliśmy rozłożyć siły na trzy dni. Powoli przystąpiliśmy do realizowania planu.

Free Walking Tour.

Nasz dzień zaczęliśmy od Free Walking Tour. Uważam, że jest to doskonała opcja nie tylko dla osób podróżujących w pojedynkę. Nie dość, że można poznać nowych ludzi, to jeszcze dowiedzieć się wielu intrygujących ciekawostek całkowicie za darmo. Spośród kilku dostępnych ofert, wybraliśmy firmę Explora Malaga (o tym jakie jeszcze rodzaje wycieczek oferują, znajdziecie tutaj). Strzał w dziesiątkę. Punktualnie o godzinie 11.00 razem z naszym zabawnym przewodnikiem o imieniu Luis, ruszyliśmy na zwiedzanie centrum Malagi. Trasa obejmowała najważniejsze zabytki miasta, które mogliśmy podziwiać z zewnątrz, jak również kilka nietypowych miejsc.

Jednym z nich było Muzeum Cofradia Estudiantes, w którym mogliśmy zobaczyć „trony”, czyli platformy, na których prezentowane są sceny z pasji Jezusa podczas obchodów Semana Santa (Wielki Tydzień). Jest to uroczystość bardzo hucznie obchodzona w Maladze przez Hiszpanów. Co roku, platformy są bardzo starannie przygotowywane, na to wielkie wydarzenie. Luis powiedział nam, że potrzeba co najmniej stu osób podobnego wzrostu, aby unieść taką platformę. Dlatego, osoby wybijające się z tłumu mogą jedynie podziwiać ją z boku.

Kolejnym, ciekawym miejscem był mały Kociółek St. Augustine. Ledwo zdążyliśmy z Damianem przekroczyć próg kościoła, rozbrzmiały się pierwsze dźwięki marsza weselnego. Nie wiem czy to miała być jakaś aluzja, czy tylko czysty zbieg okoliczności. Sam kościół był urokliwy, jednak to co stanowiło o jego niezwykłości i czyniło go dla mnie, jeszcze bardziej interesującym, to wmurowana w jego ścianę tablica narodzin Picassa. Gdyby nie przewodnik, to zapewne nie dowiedziałabym się o niej sama.

El Pimpi.

Korzystając z krótkiej przerwy podczas całej trasy zwiedzania, mogliśmy razem z moim kolegą, lepiej przyjrzeć się kultowej restauracji El Pimpi za dnia.

Ten, którego imienia nie wolno wymawiać.

Złudnie myśleliśmy, że temat numer jeden w Polsce, jakim był koronawirus, nie opanował jeszcze Malagi. Nawet podczas naszego free walking tour, ten temat wypłynął. Nasz przewodnik, co mnie bardzo rozbawiło, nazwał wirusa Voldemortem. W pełni zgodziłam się, że wybrał bardzo adekwatną nazwę. Dodatkowo, para z Izraela, która razem z nami brała udział w wycieczce, powiedziała że ich granice zostały zamknięte i nie bardzo mogą wrócić do kraju. A nawet jeśli zdecydują się na powrót, to zostaliby poddani dwutygodniowej kwarantannie. Razem z Damianem, zaczęliśmy się zastanawiać i żartować, że jeszcze nam odwołają lot do Polski i zostaniemy na przymusowych przedłużonych wakacjach. W sumie nie mieliśmy nic przeciwko temu. Nie ważne gdzie, ważne z kim. Najpierw jednak postanowiliśmy wykorzystać przysługującym nam podstawowy pakiet urlopu.

La Malagueta i nabrzeże.

Po skończonym free walking tour, wybraliśmy się na plaże. W drodze do plaży, aby kiszki nie grały nam marsza, zatrzymaliśmy się w restauracji La Sureńa, znajdującej się w przystani. Serwowali tam wyśmienite camperos.

Alcazaba.

Czy może być coś lepszego niż sjesta na plaży? Zrelaksowani i opaleni, udaliśmy się na popołudniowe zwiedzanie. Akurat nadarzyła się nam okazja, aby jeszcze raz skorzystać z darmowej wycieczki. Z tą samą firmą i tym samym przewodnikiem, co do południa, zwiedziliśmy zespół fortyfikacji Alcazaba. Choć przewodnik był za darmo, to za wejście do środka musieliśmy zapłacić. Jednak dzięki temu, że byliśmy w większej grupie, mieliśmy zniżkę i cena biletu wynosiła 2,50 euro. Spacerując ruinami fortecy, aż trudno było mi sobie wyobrazić, że w dawnych czasach mieszkali tam ludzie.

Wieści ze świata.

Po tak udanym i dość intensywnym dniu, poszliśmy się spotkać ze znajomymi, którzy mieszkali w Maladze. Bardzo cieszyliśmy się na to spotkanie, gdyż minęło trochę czasu, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Żyjąc w błogim przeświadczeniu, że Malagi nie dotyczą zbytnie obostrzenia co do wirusa, nasza koleżanka wyprowadziła nas z błędu. Okazało się, że tutaj też, z tego powodu zaczynają powoli zamykać uczelnie.

Jakby tego było mało, nagle lawinowo posypały się smsy, maile i inne wiadomości, z których wynikało, że w Polsce wprowadzili stan wyjątkowy, zamykają bary, restauracje, sklepy i galerie handlowe. Będzie ograniczenie swobód obywatelskich, a w związku z tym nici z moich planów, po powrocie do kraju. Brzmiało to dla mnie tak, jakbyśmy szykowali się na wojnę. Istny koniec świata. A na dokładkę, to z czego chwilę wcześniej żartowaliśmy sobie z moim kolegą, okazało się prawdą i nam też zafundują kwarantannę po powrocie do Polski.

A miał być to miły, sympatyczny, niczym nie różniący się od innych, zwyczajny wyjazd.

Bailnado i do przodu.

Ale nic to. Żeby zająć myśli czymś innym i nie dać wciągnąć w spiralę wydarzeń ruszyliśmy na nocne zwiedzanie miasta. Skoro byliśmy w gorącej Hiszpanii i zarówno ja, jak i Damian ubóstwiamy tańczyć, więc koniecznie musieliśmy wytestować lokalne kluby i sprawdzić wytrzymałość parkietu do tańca.

Swoją wędrówkę zaczęliśmy od pubu Bakkano, w którym serwowali drinki w kolorze flagi, wybranej przez siebie. My oczywiście wybraliśmy flagę Polski. Zaś z naprzeciwka spoglądał na nas nieśmiało, nie kto inny jak Antonio.

Ponieważ wszystkie kluby w Hiszpanii otwierały się najwcześniej o godzinie 23.00, a impreza rozkręcała się koło północy, postanowiliśmy zajrzeć do jeszcze jednego pubu o nazwie Smile, gdzie bardzo miła kelnerka, poleciła nam i wypisała nazwy klubów, które warto odwiedzić.

Posiadając listę klubów, ruszyliśmy na rekonesans. Ogromną zaletą był fakt, że wszystkie kluby znajdowały się praktycznie obok siebie, dzięki czemu nie musieliśmy daleko chodzić. Ostatecznie wybraliśmy Theatro Club, gdzie wybawiliśmy się za wszystkie czasy. Po tak udanej imprezie (może trochę później, niż Kopciuszek) wróciliśmy do hostelu, gdyż czekał nas kolejny dzień pełen zwiedzania.

Cafe Central.

Kolejny dzień zaczęliśmy od porządnego śniadania, w polecanej przez wszystkich Cafe Central, która słynęła też z wyśmienitej kawy. Jako, że kawy nie pijam, rozkoszowałam się jedynie jej zapachem, dochodzącym ze stolików obok.

Katedra.

Myśląc, że mamy dużo czasu, zaczęliśmy zwiedzać pozostałe atrakcje. Najpierw udaliśmy się do Katedry, koło której przechodziliśmy dzień wcześniej z Luisem. Wspominał nam, że można nie tylko zwiedzić wnętrze katedry, ale również wejść na dach. Skrzętnie odnotowaliśmy tą informację, aby móc na niego wejść, kiedy już sami będziemy zagłębiać się w uliczki miasta.

Okazało się, że wejście na dach było zamknięte dla zwiedzających, więc udało nam się zobaczyć jedynie wnętrze katedry, które było imponujące.

Być jak Pablo Picasso.

Będąc w Maladze nie mogliśmy pominąć także Muzeum Picassa, który się tutaj urodził. Dlatego wprost z Katedry, udaliśmy się do Muzeum. I tu spotkała nas niemiła niespodzianka. Ochroniarz stojący przy wejściu powiedział, że w związku koronawirusem, wszystkie rządowe atrakcje zostały zamknięte dziś rano. Upewnialiśmy się pana dwa razy, gdyż nie chciało nam się wierzyć, że to co jeszcze dzień wcześniej normalnie funkcjonowało, dziś zostało zamknięte.

Teatro Romano i Muzeum de Malaga.

Tak też spalił na panewce pomysł, aby odwiedzić Museum de Malaga, które dla mieszkańców unii eurpejskiej było darmowe. Udaliśmy się więc do Teatro Romano, z cichą nadzieją w sercu, że może jeszcze będzie otwarte. Niestety, tutaj również wisiała kartka z informacją, że ze względów bezpieczeństwa zostało zamknięte. Na szczęście można je bez problemu podziwiać z zewnątrz. Przynajmniej w tym przypadku, za wiele nie straciliśmy.

Giblarfaro.

Mając dowód na to, że kolejne atrakcje również będą zamknięte, udaliśmy się na wzgórze Giblarfaro, z którego roztaczała się cudowna panorama Malagi. Pomimo tego, że nie mogliśmy wejść do środka murów obronnych, warto było zrobić sobie spacer i wspiąć się na szczyt. Po drodze zatrzymaliśmy się także, na kilku punktach widokowych, z których mieliśmy doskonały widok na Arenę.

Plaza de la Merced.

Wiedząc już, że nic więcej nie będziemy w stanie zobaczyć, dotarliśmy na plażę, aby tam rozkoszować się słońcem. Kiedy już wystarczająco, zbrązowieliśmy, poszliśmy odebrać z dworca, naszą drugą koleżankę, która również mieszka w Maladze i przyjechała się z nami zobaczyć. Po drodze na dworzec, zahaczyliśmy o Plaza de la Merced i przelotnie zerknęliśmy na Teatro Cervantesa.

Las Merchanas.

Wraz ze znajomą, wybraliśmy się na kolację do Las Merchanas, gdzie serwowali pyszne croquetas, którymi zajadałam się podczas moich poprzednich pobytów w Hiszpanii.

Czekając na posiłek, dowiedzieliśmy się od mojej mamy, że w Hiszpanii, tak jak w Polsce, również wprowadzili stan wyjątkowy. Zaś od naszej koleżanki, dowiedzieliśmy się, że wszystkie drogi wyjazdowe z Prowincji Malaga zostały zamknięte. Całe szczęście, że lotnisko znajdowało się na obrzeżach miasta i powinniśmy bez problemu się na niego dostać. Sądziliśmy, że gorzej już być nie może. Cóż, jak się okazało na następny dzień, sytuacja zaczęła się zmieniać z minuty na minutę.

Mercado Central de Atarazanas.

Na ostatni dzień naszego pobytu zostawiliśmy sobie kilka miejsc do zobaczenia, gdyż nasz lot był dopiero późnym wieczorem i mieliśmy sporo czasu do zagospodarowania. Najpierw udaliśmy się na market, gdzie zapachy ryb, przypraw, owoców i warzyw tworzyły niezwykłą kombinację. Wypełnione po brzegi kolorowe stragany, towary, pod którymi uginały się półki, zachęcały do zrobienia zakupów. Gdybym na co dzień mieszkała w Maladze, to byłoby moje ulubione miejsce do zaopatrywania się w świeże produkty.

Dzielnica SOHO.

Następnie poszliśmy do dzielnicy Soho, która osławiona była ze sztuki ulicznej i dużej ilości graffiti. Owszem graffiti było, ale nie tyle ile sobie wyobrażałam. Dlatego, cała dzielnica nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia, na jakie się spodziewałam. Mimo to, to właśnie tutaj spotkaliśmy Antonio Banderasa, z którym zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie.

Shopping time!

Czym byłby wyjazd bez zakupu pamiątek. Dlatego udaliśmy się na drobny shopping, aby zakupić suveniry. Przechadzając się uliczkami, przy których znajdowało się większość sklepów i butików, zauważyliśmy że większość z nich była już zamknięta, choć był dopiero środek dnia. Nawet Cafe Central, w której dzień wcześniej jedliśmy śniadanie, była zamknięta. Zaczęliśmy odczuwać, że i tu koronawirus robi swoje, a miasto się wyludnia. Na szczęście interesujące nas sklepy jak np. Sabor a Malaga, nadal były otwarte i mogliśmy zaopatrzyć się w upominki.

Na rozchodne poszliśmy „pożegnać” się z plażą, gdzie życie toczyło się bez zmian. Takie przynajmniej sprawiała na nas wrażenie, kiedy na nią wchodziliśmy. Wychodząc z niej, nagle przed oczami zobaczyliśmy rozciągnięte taśmy, blokujące wejście na plażę. Nawet i ona została zamknięta.

Aborigen Restaurante.

Przed podróżą chcieliśmy jeszcze coś zjeść. Szukając klimatycznej knajpki, zauważyliśmy, że większość z nich została zamknięta, a te nieliczne otwarte, właśnie się zamykały. W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to kwestia sjesty, i że wszystko otworzy się z powrotem wieczorem. Uświadomił nas właściciel lokalu Aborigen, do którego udało nam się wejść. Okazało się, że wszyscy właściciele dostali przykaz, że mają pozamykać swoje lokale w związku z wirusem. Co więcej policja miała jeździć i sprawdzać, czy zastosowali się do nakazu. Dosłownie po kilku minutach, zjawił się radiowóz. Na szczęście wystarczyło wytłumaczenie, że pan jest w trakcie zamykania lokalu  i czeka aż ostatni klienci skończą swoje zamówienia.

Pomimo tego, że kuchnia już nie działała, właściciel był tak miły, że pozwolił nam wypić po lampce wina. W sumie czemu nie, świetny akcent na zakończenie pobytu w Maladze.

Widać, nie widać.

Wracając do hostelu po nasze walizki, całe miasto było już zamknięte. To co wczoraj tętniło życiem, dziś świeciło pustkami. Przypominało mi to obrazek, z którego wszyscy ludzie zostali wymazani gumką.

Hasta luego Malaga!

W końcu nadszedł czas powrotu do Polski i podróż na lotnisko. Zaczęliśmy z Damianem tworzyć spekulacje i rozważać różne scenariusze na temat tego co się może zdarzyć. Bardzo ciekawiło mnie, jak będzie wyglądała nasza odprawa w dobie bieżących informacji i czy przypadkiem nie zawrócą naszego samolotu. W zaistniałych okolicznościach przyrody, wszystko mogło się zdarzyć. W końcu dotarliśmy na lotnisko.

Ale o tym co się działo na lotnisku, jak wyglądał mój powrót do kraju i czy udało nam się wrócić w jednym kawałku, możecie przeczytać tutaj.