aktrakcje,  Australia,  kultura

Gdzie jest Nemo? – czyli co warto zwiedzić w Cairns.

Kiedy dotarłam do Cairns, standardowo wysłałam maila do moich rodziców, aby mogli spać spokojnie. Zmęczona po całym dniu podróży, zamierzałam się zrelaksować w hostelu i nie wychylać głowy z pokoju. Niestety mój pomysł, pozostał jedynie pomysłem. Ledwo zdążyłam wnieść swój bagaż do pokoju, wpadła moja współlokatorka z Kanady i oznajmiła mi, że razem z innymi podróżnikami wychodzą coś zjeść na miasto i mnie zabierają ze sobą. Cóż miałam zrobić. Zabrałam swoje cztery litery i poszłam razem z nimi. Dzięki temu, już na samym początku mojego pobytu poznałam wszystkich mieszkańców hostelu i mogłam się zintegrować.

Traveller Oasis.

Po takim powitaniu, postanowiłam mój pierwszy dzień pobytu spędzić na błogim lenistwie. Jednak zanim to nastąpiło, rozejrzałam się po hostelu. Z polecenia mojego kolegi, zatrzymałam się w hostelu Travelers Oasis, który był magiczny i genialny. Wystrojem przypominał mi małą hipisowską oazę i powrót do czasów dzieci kwiatów. Miał wszędzie porozwieszane hamaki, był też basen i oczywiście miejsce do grilla.

Właściciele byli bardzo przyjaźni i otwarci. Na wstępie dostałam mapkę okolicy z instrukcjami jak się przedostać w różne miejsca. Podpowiedzieli mi też, które wycieczki warto wybrać, a które mogłam sobie darować. Pomogli mi też zorganizować wszystkie wycieczki. Czułam się jak w domu.

Wskazówka: Jest też drugi hostel Tropic Days, jednak z całego serca polecam ten w którym się zatrzymałam. Można też zamówić transport na i z lotniska. A więcej zdjęć znajdziecie na stronie hostelu.
Leżing, smażing i plażing.

Zrelaksowana i w dobrym nastroju, poszłam zwiedzać miasto. Cairns w przeciwieństwie do Sydney i Melbourne, które są typowymi dużymi aglomeracjami, przypomina typową miejscowość turystyczną nad morzem. Tutaj o tej porze roku, czyli w lipcu, było zdecydowanie cieplej i panowała typowo wakacyjna pogoda.  

Jak to w kurortach wakacyjnych bywa, tak i tu znajdowała się główna promenada z niezliczoną ilością sklepików i knajp. Dla chętnych był też miejski basen na świeżym powietrzu, gdzie każdy mógł się kąpać. Bardzo spodobał mi się również pomysł, ogólnodostępnego grilla. Nieopodal w parku, były wyznaczone specjalne strefy do grillowania. Wystarczyło przynieść swoje jedzenie i picie i urządzić sobie piknik.

Z rodowitym Aborygenem.

Będąc w Australii, chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat rdzennych mieszkańców Australii. Mowa oczywiście o Aborygenach. Robiąc rozeznanie przed wyjazdem, przeczytałam że niedaleko Cairns znajduje się taka wioska. Dlatego, w kolejny dzień wybrałam się do Tjapukaj Park, aby zobaczyć wioskę aborygenów. Liczyłam, że będę mogła dowiedzieć się o ich historii i doświadczyć tego jak żyją. Niestety, to było moje wielkie rozczarowanie. Może wynikało to z racji tego, że pojechałam tam poza sezonem turystycznym. Owszem, mogłam zobaczyć jak wytwarzają narzędzia, porzucać bumerangiem czy oszczepem, a nawet obejrzeć pokaz rdzennego tańca aborygenów. Jednak większa część atrakcji była zamknięta. Ogółem nie powaliło mnie z nóg, a całość była mało porywająca i typowo zrobiona pod turystów.

Kangur, Emu czy Krokodyl?

Mając mieszane odczucia, wróciłam do hostelu. W ramach pobytu, co tydzień organizowane było wspólne barbecue dla wszystkich gości. Udało mi się na niego załapać. Podczas wspólnego grillowania, mogłam spróbować mięso z kangura, emu i krokodyla. Jak dla mnie, w smaku przypominało mi to naszą wołowinę i cielęcinę. Gdybym nie wiedziała co jem, to za wielkiej różnicy bym nie wyczuła. Chyba daleko mi do krytyka kulinarnego.

Zabawa do białego rana.

Po tak dobrze rozpoczętym wieczorze, wybraliśmy się do pobliskiego baru, który nazywał się Green Ant (Zielona Mrówka). Następnie udaliśmy się do restauracji Woolshed. Ale to nie była byle jaka restauracja. W ciągu dnia przypominała zwyczajną restaurację, gdzie można było zjeść pyszny posiłek, zaś wieczorami zamieniała się w klub taneczny. Było to moje ulubione miejsce. Nie dość, że zawsze grali dobrą muzykę, a panowie bez koszulek polewali darmowego szampana dla pań, to można było tańczyć na stołach. Robili to dosłownie wszyscy. Największy jednak mój podziw podczas imprezy wzbudziła para staruszków, która miała na oko po siedemdziesiąt lat. Tańczyli, jakby mieli zaledwie po dwadzieścia lat. Co więcej, nie tańczyli ze sobą. On miał rzeszę nastoletnich fanek, ona zaś duże grono adoratorów w moim wieku. Tylko pozazdrościć.

Great Barrier Reef.

Do Cairns pojechałam przede wszystkim, aby zobaczyć Wielką Rafę Koralową. Nie mogłam odmówić sobie tej przyjemności. Miałam do wyboru wiele opcji: nurkowanie grupowe, w pojedynkę, podziwianie rafy z łodzi. Każdy wariant wiązał się z innymi kosztami. Zdawałam sobie sprawę, że nurkowanie na rafie jest dosyć kosztowne, jednak zdecydowanie warto było skorzystać z takiej atrakcji, chociaż raz w życiu. Ja wybrałam trochę droższy pakiet za 250 dolarów, ponieważ oferował większe udogodnienia. Miałam zagwarantowane jedno zejście pod wodę w pełnym sprzęcie tylko w dwie osoby z nurkiem, a nie jak w innych przypadkach, że ma on pod opieką równocześnie dziesięć osób. Zupełnie inny komfort. Do tego jeszcze były zapewnione trzy dodatkowe nurkowania z samą maską i rurką.

Kiedy kupowałam wycieczkę w recepcji hostelu, okazało się że koleżanka z pokoju obok, również się na nią wybiera. Miałam idealne towarzystwo na cały dzień.

Po odprawie w porcie, wsiadłyśmy na łódkę i ruszyłyśmy na głębokie wody. Na początku dostałyśmy podstawowe przeszkolenie z zasad bezpieczeństwa, komunikatów i sposobu porozumiewania się pod wodą, jak również obsługi sprzętu. Potem czekał nas test. Obawiałam się, że w tak krótkim czasie nie zapamiętałam wszystkiego wystarczająco dobrze. Na szczęście odpowiadaliśmy grupowo.

Mając już formalności za sobą, poszłam na mały poczęstunek. Był to największy błąd mojego życia. Cierpiąc na chorobę morską i jedząc pod pokładem, dosyć szybko zaprzyjaźniłam się z woreczkiem. Miałam nadzieję, że wszelkie niedogodności ustąpią zanim przyjdzie moja kolej na nurkowanie. Na szczęście udało się opanować mój niesforny żołądek.

Potem przyszła długo wyczekiwana przeze mnie chwila. Nurkowanie w pełnym sprzęcie i z butlą, które było dla mnie niezapomnianym przeżyciem. Przed zejściem pod wodę, dostałyśmy z koleżanką krótki instruktarz co należy zrobić kiedy znajdziemy się w wodzie, jak oddychać i co zrobić w przypadku zbyt dużego wyporu. Będąc cały czas pod opieką nurka, popłynęłyśmy podziwiać Rafę.

Niestety nie była ona już tak kolorowa, jak na zdjęciach w Internecie, gdyż powoli umierała. Przypominała mi zdjęcia zrobione w sepii, albo jakby ktoś wymazał kolory.

Mimo to, miałam niezwykłą okazję zobaczyć żółwie morskie i sprawdzić gdzie jest Nemo. Uczucie kiedy tuż przed twoim nosem przepływa cała ławica ryb nie do opisania. Jak dla mnie niesamowite wrażenia i jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu.

Wskazówka: Bez obaw, ci którzy boją się nurkować, mogą skorzystać z łodzi ze szklanym dnem. Całą Rafę widać gołym okiem, gdyż znajduje się ona tuż pod powierzchnią wody. Warto też pomyśleć o zakupie wycieczki bezpośrednio na miejscu, gdyż może się zdarzyć, że odwołają rejs ze względu na zbyt duże fale.
Kuranda.

Następny dzień pobytu w Cairns, był równie udany. Postanowiłam wybrać się do Kurandy i zobaczyć lasy deszczowe. Jak się okazało, inna koleżanka z hostelu też się tam wybierała. Wprost dopisywało mi szczęście, jeżeli chodzi o towarzystwo.

Z Cairns, bez problemu dotarłam tam pociągiem. Na miejscu, wybrałam pakiet za 100 dolarów, który obejmował wjazd kolejką linową i przejazd niezwykłym pociągiem. Kuranda była bardzo urokliwym, małym miasteczkiem, znajdującym się w środku lasu deszczowego. Niestety w samej Kurandzie, jak się okazało za wszystkie dodatkowe atrakcje trzeba było oddzielnie płacić. Dlatego postanowiłam z nich zrezygnować. Jednak dookoła znajdowało się wiele ścieżek, którymi mogłyśmy pospacerować i z bliska zobaczyć las deszczowy oraz niezwykłą tropikalną roślinność.

Za to pociąg był genialnym wyborem. Przejazd wśród bujnej roślinności i soczyście zielonych zboczy, przywodził mi na myśl scenerię z filmu Park Jurajski. Ogółem świetna całodniowa wycieczka i do tego na świeżym powietrzu.

Gwóźdź programu.

A teraz to co sprawiło, że mój pobyt był iście elektryzujący i rodem z filmu akcji.

Codziennie starałam się wysłać do moich rodziców krótkiego maila z informacją jak mi minął dzień i co robiłam. Niestety w jeden dzień mój mail zaczął szwankować i miałam problem z wysłaniem wiadomości. W zamian za to wysłałam im sms z informacją, że u mnie było wszystko w porządku. Będąc przeświadczona, że moja wiadomość dotarła, zajęłam się dalszym zwiedzaniem miasta.

Na drugi dzień, gotowa na kolejną wycieczkę, dostałam wiadomość z recepcji, że moja mama dzwoniła do hostelu i wypytywała się czy tam jestem i prosiła o pilny kontakt. Zdziwiło mnie, że nie miałam żadnych nieodebranych połączeń na swoim telefonie. W drodze więc do kolejnej atrakcji, ponownie napisałam wiadomość do moich rodziców, tym razem dostałam informację zwrotną, że nie można dostarczyć wiadomości. Zaczęłam się zastanawiać o co chodzi. Po dłuższej chwili zastanowienia, doszłam do wniosku, że może są problemy z siecią. Kiedy przełączyłam się na inną sieć, posypała się lawina sms-ów. Wczytując się w kolejne wiadomości, aż mnie zamurowało. Okazało się, że moi rodzice zawiadomili lokalną policję, bo nie mogli się ze mną skontaktować.

Nie zważając na różnicę czasową i fakt, że w Polsce była jakaś druga w nocy, z prędkością światła wykręciłam ich numer. Odebrał mój tata, a słowa jakie padły z moich ust, brzmiały dokładnie tak: „żyję, daj mamę”. To ona w naszej rodzinie najbardziej się przejmowała i była skłonna wpaść w panikę. Uspokoiwszy moich rodziców, że nic mi nie dolega, mogłam zająć się zwiedzaniem.

I wszystko stało się jasne…

Wieczorem, kiedy wróciłam z wycieczki, na spokojnie odbyłam długą i wyczerpującą rozmowę z moimi rodzicami. Co się okazało, nie dość że mail mi nie działał, to jeszcze mój telefon postanowił zrobić mi psikusa. Automatycznie przełączył się na inna sieć, która blokowała zarówno przychodzące jak i wychodzące wiadomości. Nie ma to jak złośliwość rzeczy martwych.

Co więcej, moi rodzice nie mając znaku życia ode mnie, zaczęli się bardzo denerwować czy wszystko ze mną ok. Poruszyli niebo i ziemię. Zaangażowali wszystkie możliwe środki, razem z moją siostrą i szwagrem na czele. Zaczęli wydzwaniać do polskiej ambasady w Australii, żeby dowiedzieć się ile muszą czekać, aby zgłosić moje zaginięcie. Uzyskali informacje, że jeżeli do dnia następnego się nie z nimi nie skontaktuje, to wyślą lokalną policję do hostelu, w którym się zatrzymałam, aby sprawdzić czy tam jestem. W międzyczasie wysyłali też tonę sms-ów do mnie, których nie miałam szans odczytać.

Dzięki temu, że zostawiłam im również namiary na mój hostel, na wszelki wypadek, zadzwonili i tu. Niestety z racji różnicy czasu, która wynosiła osiem godzin, pani w recepcji powiedziała im, że jestem i żyję, ale wiadomość może mi przekazać dopiero rano, gdyż u mnie była już wtedy północ.

Niestety moja mama nie należy do osób cierpliwych i czekanie ośmiu godzin nie wchodziło w grę. O czym przekonałam się już po skończonej z nimi rozmowie. Wtedy to, wieczorem moi nowi znajomi zapytali się mnie, dlaczego pisałam do nich na Facebooku. Ja zrobiłam wielkie oczy ze zdziwienia. Co się okazało, moja siostra mając dostęp do mojego konta, sprawdziła kogo ostatnio dodałam do znajomych i z mojego konta wysłała do nich wiadomości, rodem z programu „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Strach pomyśleć, co by było jakby nie wynaleźli Internetu.

Tak o to, o mały włos ambasada polski nie zostałaby postawiona w stan najwyższej gotowości, a ja znalazłabym się na liście osób zaginionych.

Moja przygoda w Australii powoli dobiegała końca (o tym co jeszcze zwiedziłam w Australii, możecie przeczytać tutaj). Czekał mnie jeszcze powrót do Sydney i lot do Polski. Pomimo, że spędziłam w Australii miesiąc czasu, wyjeżdżałam z niej z dużym niedosytem. Choć nieubłaganie przyszedł czas pożegnań, wiedziałam że jeszcze tu wrócę.