aktrakcje,  Finlandia,  kultura,  ludzie

Finlandia (NIE)turystycznie – czyli co warto zwiedzić w Tampere i Helsinkach.

W zeszłym roku, korzystając z tego, że majówka trwała ponad tydzień, wybrałam się z moimi rodzicami nad Polskie morze. Będąc już na północy kraju, postanowiłam wyskoczyć też na kilka dni do Finlandii, żeby odwiedzić moją koleżankę imieniem Lea. Mając jedynie do pokonania Bałtyk, aż żal byłoby nie skorzystać z takiej okazji.

Majówka.

Z Leą poznałyśmy się w Indiach (o których poczytacie tutaj), podczas mojego pobytu w Ananya Trust.  Lea była tam wolontariuszem rok przede mną. Jak to w międzynarodowych znajomościach bywa, dostałam od niej zaproszenie, aby odwiedzić ją w Finlandii. Jak wiadomo, u mnie od pomysłu do realizacji, nie potrzeba wiele czasu. Więc zadzieram kiecę i lecę.

Takim o to sposobem wylądowałam w Helsinkach, skąd moja koleżanka odebrała mnie z lotniska i razem pojechałyśmy do Tampere. Jest to przemysłowe i zarazem studenckie miasto, oddalone o 180 km od stolicy, w którym Lea studiowała. Nadmieniam, że był to typowo NIE turystyczny wyjazd. Dzięki temu, mogłam zobaczyć wszystko z innej perspektywy, z czego bardzo się cieszyłam.

Z lotu ptaka.

Po przyjeździe do Tampere, w drodze do jej domu, wstąpiłyśmy na soczek do hotelu Torni, gdzie na najwyższym piętrze znajdował się bar. Stamtąd rozpościerał się przepiękny widok na całą panoramę miasta.

Zrobiwszy szybki rekonesans okolicy z lotu ptaka, dotarłyśmy do mieszkania. Mimo męczącej podróży, pół nocy przegadałyśmy na nadrobieniu zaległości. Dosłownie jak papużki nierozłączki.

Muminki się cieszą…

Na drugi dzień, ponieważ Lea musiała dokończyć projekt na uczelnię, ja wybrałam się do Muzeum Muminków. Byłam wniebowzięta, gdyż w dzieciństwie była to jedna z moich ulubionych bajek na dobranoc.

Podchodząc do kasy, żeby zakupić bilet wstępu, pani na wstępie wzięła mnie za Finkę i zaczęła mówić do mnie po fińsku. Wytłumaczyłam jej, że w grę wchodzi tylko język angielski. Mając już bilet w ręku, ruszyłam na zwiedzanie muzeum.

Cieszyłam się jak małe dziecko, oglądając pierwsze szkice kreskówki, miniaturowe figurki postaci oraz rekonstrukcję domu Muminków. Jak na prawdziwego turystę przystało, chciałam uwiecznić wszystko na zdjęciach.

W pewnym momencie, podszedł do mnie pan ochroniarz i zaczął mówić do mnie oczywiście po Fińsku. Grzecznie wyprowadziłam go z błędu, że nie jestem Finką. Okazało się, że w środku muzeum nie można było robić zdjęć. Na szczęście udało mi się zrobić parę zdjęć wcześniej.

Ścieżki zdrowia.

Po tak dobrze rozpoczętym poranku, wróciłam do mieszkania, zahaczając o urokliwy park znajdujący się tuż obok.

Kiedy otworzyłam drzwi, moja koleżanka czekała już na mnie z typowym fińskim obiadem, czyli zupą krem ze szpinaku z jajkiem na twardo. Po fińsku nazywa się ona „Pinaattikeitto”. Pycha, aż palce lizać.

Po tak wyborowym posiłku, ruszyłyśmy na popołudniowe zwiedzanie centrum miasta. Choć samo miasto nie jest za wielkie, to czułam w nim zdecydowanie studencki klimat przeplatający się z industrialnym.

Rezerwat Pyynikki.

Do naszego spaceru, dołączyła również koleżanka Lei ze studiów. We trzy udałyśmy się na wzgórze rezerwatu Pyynikki, gdzie na szczycie znajdowała się wieża obserwacyjna. Jednak naszym celem, wcale nie była wieża, a wyśmienite pączki, serwowane w znajdującej się tuż obok Pyynikki Observation Tower Café. Najlepsze w całym mieście.

Kawiarnia była malusienieńka, jednak bardzo przytulna i wszędzie unosił się zapach świeżo pieczonych pączków. Dokonując swojego zamówienia, kelner z automatu przyjął, że jestem Finką i znam fiński. Może powinno mi to było dać do myślenia, żeby zmienić obywatelstwo.

Chcąc uniknąć ścisku w środku, wybrałyśmy stolik na zewnątrz. Dziewczyny zamówiły sobie po jednym pączku i gorącej czekoladzie. Ja natomiast, zamówiłam od razu dwa pączki, żebym nie musiała ponownie stać w kolejce.

Była to bardzo słuszna decyzja, gdyż wychodząc ze swoim zamówieniem, za nami utworzyła się gigantyczna kolejka. Wszyscy lecieli na pączki, jak pszczoły do miodu.

A tak wyglądam ja przy pracy…

Fińskie Juwenalia.

Jak się dowiedziałam od mojej koleżanki, która przyjęła mnie pod swój dach, w Finlandii również obchodzą święto pracy 1-go maja, tak samo jak w Polsce. W Finlandii jest on również znany jako May Day lub po fińsku Vappu.

Co więcej, studenci zaczynają świętować już na tydzień przed. Przypomina to Polskie Juwenalia, podczas których organizowane są liczne koncerty, wydarzenia kulturalne i pikniki.

Byłam prze szczęśliwa, że mogłam zobaczyć na własne oczy jak Finowie świętują. Grunt to umieć się ustawić. Miałam ogromny fart, że akurat wybrałam się w takim okresie w odwiedziny.

Moda fińska.

Lea bardzo chciała pokazać mi jak wygląda ichniejsze świętowanie w rzeczywistości, jednak wcześniej musiała się wyszykować. Moja koleżanka powiedziała mi, że w Finlandii, studenci na wszystkie imprezy, ubierają się w specjalne uczelniane kombinezony. Ale to nie były zwyczajne kombinezony. Oni stworzyli z tego istny styl modowy.

Każdy kierunek miał inny kolor kombinezonu, na którym widniały nazwy sponsorów oraz były poprzyczepiane różnorakie naszywki. Nie były to jednak zwyczajne naszywki. Jak wyjaśniła mi to Lea, naszywki zdobywało się biorąc udział w różnych wydarzeniach uczelnianych lub uczestnicząc w koncertach. Na myśl przywodziło mi to odznaki zdobywane w harcerstwie za konkretne umiejętności.

Sauna.

Gotowe na podbój świata, ruszyłyśmy na imprezę, która odbywała się w Saunie. Jak pierwszy raz to usłyszałam, to myślałam że moja koleżanka sobie żartuje. Otóż nie. W Finlandii bardzo popularne są publiczne sauny, z których każdy może skorzystać. Tak i my udałyśmy się do jednej z nich, gdzie studenci przygotowali imprezę. Sama impreza odbywała się w pomieszczeniach znajdujących się przed sauną, gdzie serwowali przekąski, jedzenie i picie. Natomiast chętni, którzy zabrali ze sobą kostium kąpielowy mogli skorzystać z pobytu w saunie. Muszę przyznać, że bardzo ciekawy i oryginalny sposób na imprezę.

Vappu.

Był to jedynie przedsmak tego, co miałam zobaczyć podczas właściwego Vappu, który miał się odbyć następnego dnia. Tradycyjnie, zarówno absolwenci, jak i studenci nosili swoje graduation caps, które wyglądały jak marynarskie czapki. Dodatkowo studenci byli ubrani w swoje kombinezony, co stanowiło barwną tęczę. Można było też w ten sposób łatwo rozpoznać, kto studiuje jaki kierunek.

Jednak głównym punktem programu podczas May Day, było zanurzanie studentów pierwszego roku z politechniki, w lodowatej rzece Tammerkoski. Żeby zobaczyć to widowisko, razem z Leą i jej znajomymi udałyśmy się nad rzekę, gdzie studenci tłumnie robili sobie piknik, popijając typowy miód pitny, czyli Sima.

Chrzest bojowy.

Byłam święcie przekonana, że to „zanurzanie” w rzece, to nic innego jak po prostu zwyczajne pływanie. Nie mogłam się bardziej pomylić. Jak się przekonałam na własne oczy, najpierw grupka pierwszoroczniaków, wchodziła do specjalnego metalowego kosza, który był przymocowany do wysięgnika. 

Następnie byli oni podnoszeni do góry, tylko po to, aby następnie zostać opuszczonym do wody. I tak kilka razy. Towarzyszyły temu wiwaty, radosne krzyki i wrzaski. Ponieważ woda w rzece była lodowata, dla śmiałków była przygotowana specjalna sauna, gdzie mogli się ogrzać. Pierwszy raz w życiu widziałam coś takiego.

Helsinki (nie)turystycznie.

Upojona tymże widokiem, razem z moją koleżanką ruszyłam do Helsinek, wprost na imprezę organizowaną przez znajomych jej rodziców, z okazji Święta Pracy. Tyle szczęścia na raz. Zobaczyłam jak obchodzony jest 1-wszy maja, z każdej możliwej strony.

W samych Helsinkach miałam jedynie jeden dzień do wykorzystania, zanim musiałam wracać do Polski. Ponieważ byłam w Helsinkach już wcześniej przy okazji wizyty w Estonii i widziałam główne atrakcje miasta (o których będziecie mogli już niebawem przeczytać w innym wpisie), postanowiłyśmy z Leą je pominąć. Skupiłyśmy się na tych mniej znanych miejscach.

Do wioseł!

Najpierw popłynęłyśmy na wyspę Suomenlinna, która po fińsku oznacza twierdzę. Znajdowała się na niej jedna z najstarszych budowli obronnych która, w rzeczywistości położona była na kilku sąsiadujących ze sobą wysepkach. Oprócz zabytkowych murów twierdzy, były tam też normalne domy mieszkalne, w których nadal mieszkają i żyją ludzie.

Spacerując po wyspie natknęłyśmy się na zabudowania, które przypominały mi domki Hobbitów. Myślałam nawet, czyby się do takiego nie przeprowadzić.

Cafe Esplanad.

Zwiedzenie wysepek zajęło nam raptem półtorej godziny, mimo to porządnie zgłodniałyśmy. Moja koleżanka zabrała mnie do przytulnej kawiarni, gdzie serwowali najlepsze cynamonowe zawijańce jakie jadłam.

Biblioteka.

Będąc w błogim stanie, poszłyśmy do biblioteki Central Library Oodi, spotkać się ze znajomymi. Nie była to jednak zwyczajna biblioteka. Oprócz tradycyjnej wypożyczalni, mieściła się tam kawiarnia, laboratoria i pracownie techniczne i krawieckie, w których można było skorzystać z drukarek 3D, wziąć udział w warsztatach, a także niestandardowa czytelnia. To co najbardziej przykuło moją uwagę, że czytelnia była pochyła i okna schodziły się, kształtem tworząc dziób statku. Zapewne wiele osób, stojąc na końcu w stykających się ze sobą oknach, wyobrażało sobie scenę z Tytanica.

Podziemne labirynty.

Mogłabym w tej bibliotece przesiedzieć cały dzień. Z wielką niechęcią opuściłam jej mury. Na dokładkę zaczęło padać. Ale i na to znalazło się rozwiązanie. Przeszliśmy do podziemia. Kolega mojej koleżanki, zabrał nas na parking jednej z galerii handlowej.

Aż do tamtej chwili nie byłam świadoma, że parkingi różnych centrum handlowych w Helsinkach, są ze sobą połączone i można nie wychodząc na powierzchnię, się nimi poruszać. Czaderskie rozwiązanie. W ten o to sposób, dotarliśmy w zupełnie inną część miasta, nie będąc zmoczonym przez deszcz.

Na pożegnanie mojego pobytu w Helsinkach, wjechaliśmy na ostatnie piętro jednego z hoteli, żeby zobaczyć całą panoramę miasta.

Pożegnania nadszedł czas.

Tak o to moja majówka w Finlandii dobiegła końca. Choć ja już zakończyłam swoją wycieczkę, to Finlandia nie skończyła jeszcze ze mną. Nawet na lotnisku uważali mnie za Finkę i mówili do mnie po Fińsku!