aktrakcje,  podróże,  USA

Droga Matka – czyli co warto zwiedzić na trasie Route 66.

Kiedy już zostawiliśmy Miasto Aniołów za sobą (o którym możecie przeczytać tutaj), ruszyliśmy w stronę upragnionego Wielkiego Kanionu Kolorado.

Droga Matka.

Czekała nas dosyć długa droga do pokonania, gdyż oba miejsca dzieliło około siedemset kilometrów.

Mimo sześciu godzin jazdy, po drodze mieliśmy wiele ciekawych atrakcji (nie zawsze planowanych). Jednak największą z nich i najbardziej wyczekiwaną przeze mnie była sławna droga Route 66. Bardzo cieszyła mnie perspektywa, możliwości przejechania się nią.

Daleko jeszcze?

Uzbrojona w mapę, sądziłam że nie sposób będzie ją ominąć. A przyzwyczajona po zwiedzaniu różnych parków narodowych, byłam święcie przekonana, że z pewnością będą drogowskazy wskazujące zjazdy na Route 66.

Nic bardziej mylnego. Drogowskazu ani widu ani słychu. Wpatrywałam się w mapę z uporem maniaka, na której Route 66 była doskonale zaznaczona, ale w rzeczywistości nigdzie nie było na nią zjazdu. Jedynie szeroka i niekończąca się ekspresówka. Zaczynałam się powoli denerwować, że będąc tak blisko jej nie zobaczę. Zaczęły nachodzić mnie wątpliwości, że musiałam przegapić gdzieś zjazd.

Co więcej, z wyczytanych przeze mnie materiałów, wynikało że znajdują się tam również opuszczone miejscowości, czyli ghost town. A tu nic. Plułam sobie w brodę, że nie wystarczająco przygotowałam się do tego etapu podróży.

Upragniony cel.

Byłam już całkowicie zrezygnowana. Na szczęście w moich rodzicach pozostała jeszcze odrobina determinacji. Mój tata postanowił, że przy najbliższym możliwym zjeździe z drogi szybkiego ruchu, pojedziemy w bok i poszukamy Route 66.

Udało się. Po przejechaniu zaledwie kilkuset metrów, przed naszymi oczami ukazał się tak długo wyczekiwany i upragniony poziomy znak drogi Route 66. Promieniałam z radości.

Widać, nie widać.

Jak się później okazało, znaczna część starej drogi Route 66, została przebudowana w ekspresówkę, którą jechaliśmy. Mimo to, zachowały się duże fragmenty drogi, którymi mogliśmy się podróżować, co chwila mijając wymalowane oznaczenie jezdni oraz stare, opuszczone domostwa i sklepy.

Nacieszywszy się widokiem asfaltu (kto by pomyślał, że taka mała rzecz a cieszy), ruszyliśmy dalej. Ponieważ zbliżała się już pora obiadu, postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś na posiłek. 

Sądziliśmy że tuż przy drodze, bez większych problemów znajdziemy jakąś restaurację. Niestety, w Stanach wyglądało to zupełnie inaczej. Żeby cokolwiek zjeść, lub nawet zatankować samochód, trzeba było zjechać z głównej trasy i dojechać do najbliższej miejscowości.

Piraci.

Nie mając więc za wielkiego wyboru, musieliśmy zboczyć z głównej trasy w poszukiwaniu jedzenia. Zupełnie przypadkiem natrafiliśmy na Pirate Cave. Był to resort zaaranżowany i wystylizowany na wioskę piratów.

Cały kompleks wyglądał zjawiskowo i był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Znajdowała się tam zarówno restauracja, place zabaw, jak i domki hotelowe dla gości. Można było nawet popływać w jeziorze, czy wypożyczyć łódkę.

Gdybyśmy wiedzieli, że trafimy na takie cudeńko, z pewnością zatrzymalibyśmy się tam na jeden dzień odpoczynku. Mając jednak już inaczej zaplanowaną podróż, zatrzymaliśmy się tam jedynie na obiad.

Back in time.

Z pełnymi brzuchami pojechaliśmy podbijać dalsze zakątki Stanów. Po drodze zatrzymaliśmy się w miasteczku Kingman (do którego prowadziły już znaki drogowe). Było to jedno z tych miasteczek leżących przy sławnej drodze Route 66.

Całe miasteczko stanowiło jedną wielką atrakcję turystyczną. Gdyby nie to, spotkałby je podobny los jak innych mijanych przez nas miasteczek po drodze i zapewne poszłoby w zapomnienie.

Wjeżdżając do miasteczka, poczułam się jakby czas stanął w miejscu. Wszystko wyglądało dosłownie jak za czasów Elvisa. Zarówno bar, stacja benzynowa, muzeum, a nawet sklepy.

American style.

Pomimo popołudniowej pory, wciąż było bardzo gorąco. Dlatego postanowiliśmy schłodzić się odrobinę w znajdującej się tam jadłodajni Mr. D’z. Nie tylko z zewnątrz, ale również wewnątrz była odzwierciedleniem typowego amerykańskiego baru z dawnych lat.

Dla ochłody zamówiliśmy tylko jedną małą colę. Wiedząc już jakich rozmiarów mamy się spodziewać, wiedzieliśmy że w zupełności będziemy wstanie się nią obdzielić.

Jedzie pociąg z daleka.

Dodatkowo, będąc już w takim miejscu, pochodziliśmy i przejechaliśmy się po niewielkim centrum, gdzie wszystko przypominało, że znajdujemy się na trasie Route 66. 

Zaś na środku niewielkiego placu, znajdowała się ogromna lokomotywa pociągu Santa Fe.

Teraz ze spokojem ducha, mogłam stwierdzić, że udało mi się zobaczyć drogę Route 66. Z głową nabitą wrażeniami, dotarliśmy do naszej bazy noclegowej, znajdującej się w niewielkiej miejscowości Williams.

Miasteczko znajdowało się na terenie rezerwatu Indian Nawaho. Nic dziwnego, że wyglądem przypominało po części wioskę indiańską.

Z wizytą wśród Indian.

Kiedy już zostawiliśmy walizki w pokoju, wybraliśmy się na spacer. 

Nie odmówiliśmy sobie zajrzenia do lokalnych sklepików gdzie znaleźliśmy wiele intrygujących i zaskakujących produktów.

Później, Indianie z plemienia Nawaho zaprosili nas na partyjkę pokera.

Ponieważ tata oszukiwał, musiał szybko uciekać.

Dla niepoznaki, aby zmylić trop, przebrał się za kowboja.

Zaś moja mama, wygrała gustowny strój.

Dla mnie pozostała jedynie nagroda pocieszenia.

Obładowani łupami, poszliśmy skosztować lokalnych lodów w kawiarni Oh Sweetie.

A następnie, zajrzeliśmy do sklepów z pamiątkami.

Natomiast zwieńczeniem wieczoru było uliczne show, w którym trupa aktorska przedstawiała historię założyciela miasta.

Jak również przepiękny zachód słońca.

Bear + Arizona = ?

Mając za sobą cały dzień jazdy i lokalnych wrażeń, postanowiliśmy sobie zrobić dzień odpoczynku, aby później w pełni móc zachwycać się niezwykłym Kanionem. Postanowiliśmy zajrzeć do pobliskiego Bearizona.

Było to niewielkie safari połączone z zoo, za które musieliśmy zapłacić $25 od osoby. Najpierw pojechaliśmy na safari, gdzie mogliśmy z bliska podziwiać między innymi niedźwiedzie, łosie, renifery czy też białe wilki.

Następnie udaliśmy się do części z zoo. Jak dla mnie nie różniło się niczym innym, od już widzianych wcześniej. 

Za to idealną rekompensatą było to, że po raz pierwszy miałam okazję na własne oczy zobaczyć jak niedźwiedzie wspinają się na drzewo. Coś niesamowitego.

Wskazówka: Atrakcja, którą można z czystym sumieniem pominąć. Zapewne dla dzieci stanowiłaby rozrywkę.

Choć wycieczka do zoo pozostawiała wiele do życzenia, miło spędziliśmy dzień. A jego zwieńczeniem, był drobny zakup, aby wczuć się w klimat zbliżającej się wycieczki do Wielkiego Kanionu Kolorado.