aktrakcje,  Dominikana,  kultura,  podróże

Dominikana – co warto zwiedzić w Santo Domingo.

Być na Dominikanie i nie zajrzeć do Santo Domingo? W końcu nie samymi plażami żyje człowiek. Choć nie ukrywam, że ciężko było mi opuścić piękne, karaibskie plaże, aby udać się do stolicy.

Mimo to, ogromnie kusiło mnie żeby na własne oczy zobaczyć pierwsze miasto Nowego Świata, które założył w 1496 roku brat Krzysztofa Kolumba – Bartłomiej Kolumb.

Lokalne ulice.

Jako że lubię być choć w minimalnym stopniu przygotowana podczas moich podróży, nie omieszkałam zanotować najważniejszych atrakcji miasta, jakie czekały mnie do zwiedzenia. Pełna zapału i entuzjazmu byłam gotowa na kolejną, tym razem bardziej historyczną i zabytkową przygodę.

Zona Colonial.
Zona Colonial.
Wiadoma rzecz, Stolica.

Skoro Krzysiu z rodziną mógł odkrywać nowe lądy, tak i ja mogłam odkryć uroki kolejnego miasta.

Ulice w centrum miasta.

Po dojechaniu na miejsce moja bujna wyobraźnia spotkała się z szarą rzeczywistością. Byłam przekonana, że jako stolica, Santo Domingo będzie się różnić od pozostałych miast, które miałam okazje zwiedzić wcześniej na Dominikanie. Liczyłam na coś bardziej spektakularnego.

Lokalny kościół.
Przychodnia.

Jednak jak się sama przekonałam, stolica, poza wielkością, większym natężeniem hałasu i ruchu ulicznego, na pierwszy rzut oka nie różniła się niczym od pozostałych miast na Dominikanie.

Ulice w centrum miasta.

Mając w głowie przysłowie „Nie oceniaj książki po okładce”, postanowiłam dać stolicy drugą szansę. Wszak nie widziałam jeszcze historycznej dzielnicy i najważniejszych zabytków.

Widok na morze z promenady.

Ponieważ zawitałam do stolicy po południu i miałam do wykorzystania kilka dni, rozłożyłam sobie zwiedzanie Santo Domingo w czasie.

Widok na morze z promenady.
Pierwsze koty za płoty.

Na pierwszy ogień, w ramach popołudniowego rekonesansu, wybrałam się z rodzicami zobaczyć Obelisk znajdujący się przy nadmorskiej promenadzie. 

Wychodząc z apartamentu, w którym się zatrzymaliśmy, dozorca widząc telefon w moim ręku, doradził mi aby go schowała ze względów bezpieczeństwa. Był to pierwszy raz, podczas mojego pobytu na Dominikanie, kiedy ktoś zasugerował, że warto się mieć na baczności.

Moje lokum w Santo Domingo.
Lokalna siłownia na świeżym powietrzu.

Biorąc sobie tą uwagę do serca, poszłam na spacer. Przechadzając się ulicami miasta, miałam czas żeby przyjrzeć się toczącemu się codziennemu życiu mieszkańców. Jedni leniwie obserwowali okolicę, inni spieszyli się gdzieś z telefonem przy uchu, a jeszcze inni po prostu pilnowali swojego lokalnego biznesu.

Lokalni sprzedawcy przy drodze.
Typowe zajęcie Dominikańczyków.
Grill przerobiony z beczki na benzynę.

Idąc wzdłuż promenady, z jednej strony panował miejski gwar, z drugiej zaś mogłam podziwiać klifowy brzeg Morza Karaibskiego. Szkoda tylko, że oprócz strefy relaksu, znajdujące się przy brzegu skały i trawniki, służyły za śmietnik.

Pomimo niedoskonałości, które można spotkać wszędzie, widok błękitnego morza i roztaczającej się dookoła morskiej bryzy, sprawiał że minusy nie przysłoniły mi plusów.

Nadmorski bulwar Malecon, przygotował dla mnie też kilka niespodzianek. Oprócz deptaka wykorzystywanego do biegania, czy jazdy na rowerze, znajdowały się przy nim również elementy historyczne, które dzisiaj stanowią symbole i zabytki miasta.

Po drodze mijałam Obelisco Hembra, czyli pomnik niepodległości finansowej, fort Fuerte San Gil, a także pomnik Fray Antonio de Montesinos, który został wybudowany jako hołd słynnemu obrońcy Indian Taino.

W tle pomnik Fray Antonio de Montesinos.
Latynoskie kontrasty.

Choć nie widziałam jeszcze za wiele w Santo Domingo, to co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to zderzenie biedy z bogactwem. W stolicy to zderzenie było wyjątkowo silne i widoczne niemal na każdym kroku, gdyż bieda w Santo Domingo nie występuje jedynie na obrzeżach miasta. Można ją spotkać także w samym centrum. Tuż obok rozlatującej się kamienicy, znajdował się dopiero co wyremontowany nowoczesny hotel. Nowiusieńkie BMW, wymijane przez rozklekotany gruchot.

Moją uwagę przykuła też plątanina kabli elektrycznych, znajdująca się na praktycznie na każdym skrzyżowaniu ulic. Stanowiła ona istny labirynt, który zapewne byłby nie lada zagwozdką dla europejskiego elektryka. Patrząc na to kłębowisko kabli, zastanawiałam się co robią w sytuacji gdy zabraknie prądu, albo kiedy wystąpi jakaś awaria. Jak oni dojdą który to kabel?

Wodomierze znajdujące się w chodniku.

Rozmyślając nad tym zagadnieniem, zatrzymałam się na kokoska. Dzień bez kokosa dniem straconym. Mogłoby się wydawać, że zakup wody z kokosa mam opanowany do perfekcji, ale i w tym temacie spotkała mnie niespodzianka. W przeciwieństwie do innych miejscowości, tutaj zamiast dać słomkę do picia, sprzedawcy przelewali wodę z kokosa do plastikowych kubeczków. Czuć że stolica.

Mam maczetę i nie zawaham się jej użyć.

A wisienką na torcie całego spaceru była maczeta. A dokładniej jej planowany zakup. Pomysł, aby zakupić maczetę wpadł nam do głowy już wcześniej. Natomiast teraz nadarzyła się ku temu sposobność.

Ulica w centrum miasta, która doprowadziła nas do Pana od maczety.

Razem z rodzicami, zagadnęliśmy naszego sprzedawcę kokosów, czy przypadkiem nie wie gdzie możemy nabyć taką samą maczetę, jaką miał on. Pan od razu podłapał temat i zaoferował, że nam maczetę załatwi. W tym miejscu nastąpiła z zawrotną prędkością wymiana zdań. Kolorytu dodawał fakt, że robiłam za tłumacza. Tłumaczyłam z hiszpańskiego na polski dla moich rodziców, to co powiedział Pan i vice versa. Mając do dyspozycji mój łamany hiszpański ustaliliśmy, że spotkamy się na następny dzień w tym samym miejscu, o tej samej porze. Za jedyne 200 peso kupimy maczetę, a za dodatkowe 100 peso będzie już naostrzona.

Po takim preludium, już nie mogłam się doczekać części głównej zwiedzania Santo Domingo, którą miałam zaplanowaną na kolejny dzień.

Odrobina historii.

Z nową dawką energii, jako ranny ptaszek, swoją wycieczkę zaczęłam już koło 9.00. Ruszyłam na zwiedzanie Zona Colonial, czyli historycznego centrum miasta. To tutaj w Santo Domingo skrywały się główne zabytki i najważniejsze atrakcje miasta.

Główny deptak Calle El Conde.
Wystawa na Calle El Conde.
Calle El Conde.

Najpierw udałam się do Parku Niepodległości, który należy do najświętszych miejsca na Dominikanie. Wewnątrz otoczonego murem i strzeżonego parku, znajduje się Ołtarz Patrii. Jest to mauzoleum wykonane z białego marmuru, w którym spoczywają szczątki Ojców Założycieli Republiki Dominikańskiej: Juana Pablo Duarte, Matíasa Ramóna Melli i Francisco del Rosario Sánchez.

Chociaż nie było nikogo w środku, mogłam odczuć tą doniosłą atmosferę otaczającą to miejsce. Wrażenie to potęgowały figury Ojców Założycieli, spoglądające na ciebie z wysokości i wieńce złożone im w hołdzie.

Następnie przechodząc przez bramę w La Puertoa del Conde, znalazłam się na głównej ulicy Zona Colonial, czyli Calle El Conde. Jest to deptak pełen sklepików z pamiątkami, straganów, małych placów, hoteli i restauracji. 

La Puertoa del Conde.

Pomimo wczesnej pory, zaczynałam już odczuwać gorące promienie słońca na mojej twarzy. Dlatego skryta w cieniu, rozglądałam się dookoła, podziwiając budynki pamiętające czasy kolonialne.

Uliczki w Zona Colonial.
Uliczki w Zona Colonial.
Uliczki w Zona Colonial.

Kolorowe budynki ozdobione kwiatami, lokalni artyści sprzedający swoje malowidła i ta niespieszna atmosfera, spowodowały że nawet mi udzielił się ten brak pośpiechu.

Idealne uchwycone proporcje kobiety latynoskiej.
Ach ten Krzysiu!

Wolnym krokiem dotarłam do Parque Colon, czyli Parku Kolumba. Na tym niewielkim placu pod rozłożystymi drzewami, pozwalającymi uciec od prażącego słońca, odpoczywali zarówno mieszkańcy miasta, jak i turyści. Też skorzystałam z tej chwili wytchnienia.

Pomnik Krzysztofa Kolumba.

Zaś na środku tętniącego życiem placu znajduje się pomnik Krzysztofa Kolumba, a za nim piękna Basilica Cathedral of Santa Maria la Menor.

Basilica Cathedral of Santa Maria la Menor.

Całości pocztówkowego obrazka, dopełniały latające gołębie dokarmiane przez przechodniów. W mojej głowie od razu pojawiło się skojarzenie z Rynkiem Głównym w Krakowie. Wypisz wymaluj.

Wskazówka: Katedrę można zwiedzać od środka. Koszt takiej przyjemności wynosił 200 peso.
Parque Colon.
Parque Colon.
Jedyny w swoim rodzaju.

Po chwili wytchnienia, poszłam dalej zagłębiać się w historyczne uliczki miasta. W niepozornych kamieniczkach znajdowały się nietuzinkowe sklepy, do których nie omieszkałam zajrzeć.

Lokalny sklepik i pracownia artystyczna.
Kahkow – wytwórnia czekolady.

Po drodze zahaczyłam też o Muzeum Larimaru, w którym przedstawiono historię jego wydobywania i powstawania. Larimar jest to minerał, który określiłabym jako błękitny ocean zamknięty w kamieniu. A dokładniej jest dobro narodowe Dominikany, ponieważ wydobywany jest on wyłącznie tutaj. Co również podkreślali lokalni sprzedawcy, za każdym razem kiedy przechodziłam obok ich straganu.

Poręcz schodów wykonana z larimaru.
Dobra narodowe.

Zmierzając do Panteón de la Patria, czyli Panteonu Narodowego, zwanego też Izbą Pamięci, napotykałam na swej drodze kolejne zabytki historyczne i ciekawe miejsca, które można było zwiedzić. Wyskakiwały one jak grzyby po deszczu.

Parque Rosado.
Parque Rosado.
Fortaleza Ozama.
Monasterio de San Francisco.

Przechodząc obok budynku Panteonu, w pierwszej chwili nawet nie wiedziałbym, że jestem we właściwym miejscu, ponieważ znajduje się on w budynku, który oryginalnie był kościołem Jezuitów.

Wejście do Panteonu.

To połączenie wnętrza kościoła i miejsca spoczynku najważniejszych osobistości i najbardziej zasłużonych obywateli Dominikany, tworzyło unikatową przestrzeń.

Poza gwardzistą pilnującego porządku, znalazł się również przewodnik, który zaoferował że mnie oprowadzi po panteonie. W takim miejscu niewiele wszak było do oprowadzania, ale wskazał nam groby, gdzie spoczywały najważniejsze osoby w kraju.

Lokalny marketing.

Po skończonej wycieczce, koniecznie chciał mnie zaprowadzić do „fabryki”, gdzie robiona jest biżuteria z larimaru. Już na pierwszy rzut oka, wiedziałam że jest to robione typowo pod publikę i ma w tym swój interes. Jednak mając dużo czasu do zagospodarowania i traktując to jako lokalny urok zwiedzania, postanowiłam że dam się zaprowadzić do tej fabryki.

Szlifowanie kamieni.
Tworzenie biżuterii.

Tak jak się spodziewałam, ta fabryka to nic innego, jak pomieszczenie znajdujące się na zapleczu sklepu z pamiątkami, gdzie chłopaki oprawiają biżuterię. A na potrzeby turystów, jedna z ekspedientek opowiedziała, jak powstaje ta biżuteria. Nie ma to jak lokalny koloryt.

Na spotkaniu z Diego.

Kolejnym miejscem, które chciałam odwiedzić będąc w Santo Domingo, było Alcazar de Colon, czyli pałac, stanowiący dom syna Kolumba – Diego Colon.

Plaza de España, na którym znajduje się Dom Diego Colon.

Zwiedzenie wystawy kosztowało jedynie 100 peso i do tego w cenie był jeszcze audio przewodnik. Co więcej, zostałam pozytywnie zaskoczona, ponieważ mieli audio przewodnik w języku polskim.

W środku znajdowało się muzeum z licznymi eksponatami z końca średniowiecza i renesansu.

Portret Diego Colon z Krzysztofem Kolumbem.
Pałacowe wnętrza.
Pałacowe wnętrza.

Poruszając się korytarzami, po których niegdyś chadzał syn Kolumba, oprócz muzealnych eksponatów, mogłam też podziwiać widok na rzekę Ozama.

Widok na rzekę Ozama z murów Alcazar de Colon.
Widok na rzekę Ozama z murów Alcazar de Colon.
Pamiątki na pamiątkę.

Po tak intensywnym dniu, obfitym w różne atrakcje, przyszedł czas na zakup pamiątek. Ponieważ w sklepach z souvenirami zawyżali niemiłosiernie ceny, jak na nietypowego turystę przystało, udałam się do pobliskiego marketu.

Lokalne sklepiki z pamiątkami.
Mamajuana – lekarstwo na wszystko, które warto kupić jako pamiątkę.

I choć znajdował się on zaledwie dwie ulice dalej od głównego deptaka, to z pewnością żaden turysta się tu nie zapuszczał. A dopiero tutaj widać było prawdziwe życie Dominikany. Gdzie obok dużego supermarketu, nawet tuż przed wejściem, znajdowały się lokalne bazary. Pierwsze skojarzenie jakie mi się nasunęło – Stadion Dziesięciolecia tyle tylko, że wzdłuż ulicy.

Stragany, na który można kupić biżuterię z Larimarem.
Larimar w różnej postaci.
Była maczeta, nie ma maczety.

Mając głowę nabitą tyloma doznaniami i wrażeniami, razem z rodzicami potrzebowaliśmy chwili relaksu. A potem, zgodnie z umową, wieczorem, poszliśmy dokonać zakupu naszej upragnionej maczety. Czując dreszczyk emocji na plecach, podekscytowani zjawiliśmy się w umówionym wcześniej miejscu, w oczekiwaniu na dokonanie transakcji.

Miejsce spotkania z Panem od maczety.

Tylko Pana od maczety zabrakło. Rozpłynął się jak kamfora. Musieliśmy niestety obejść się smakiem. Tak to jest robić interesy z Dominikańczykami.

Choć nie dobiliśmy targu, zawsze pozostanie nam historia do opowiadania.

W oczekiwaniu na Pana od maczety.
W oczekiwaniu na Pana od Maczety.
Latarnia morska.

Ponieważ w Santo Domingo zabawiliśmy dłużej niż ustawa przewiduje, na kolejny dzień, zostawiliśmy sobie jeszcze dwa punkty programu do zrealizowania.

Widok na Santo Domingo od strony Faro a Colon.

Najpierw podjechaliśmy pod Faro a Colon, czyli monumentalną latarnię morską, która w chwili obecnej stanowi mauzoleum i muzeum.

Ponieważ byliśmy tuż przed czasem otwarcia, podziwialiśmy latarnię jedynie z zewnątrz, ale nawet przez zakratowaną bramę, mogliśmy zajrzeć do środka. Jak dla mnie nic specjalnego. Pokuszę się o stwierdzenie, że był to jeden z najdziwniejszych betonowych budynków, jakie widziałam.

Ciekawostka: Dwukrotnie odwiedzał ją Jan Paweł II, po którym jedną z pozostawionych pamiątek, jest stojący przed wejściem papamobile.
Prywatna ochrona.

Napatrzywszy się na nietypową latarnię morską, udaliśmy się na dalsze zwiedzanie. W drodze powrotnej do auta, które zaparkowaliśmy na uboczu, zaczepił nas policjant turystyczny. Zapytał nas gdzie zaparkowaliśmy samochód. Widząc naszego białego rumaka, wyłaniającego się spośród drzew, stwierdził że jest to mało bezpieczne miejsce i następnym razem powinniśmy zaparkować samochód na parkingu tuz przy latarni. W trosce o nasze bezpieczeństwo, odprowadził nas pod sam samochód, upewniając się że jesteśmy cali i zdrowi.

Lokalny posterunek policji.
Cud natury.

Ostatnim punktem programu do zwiedzania w Santo Domingo, był Park Narodowy Los Tres Ojos, czyli trzy podziemne jeziora skryte w jaskiniach.

Wejście do Los Tres Ojos.

Jeziorka otoczone przez stalagmity i stalaktyty, porośnięte tropikalną roślinnością leśną tworzyły niesamowity klimat.

Krystalicznie czysta woda, wpadające przez szczeliny skał słoneczne refleksy, tworzyły wyjątkowy i magiczny klimat. Widząc skały odbijające się w turkusowej tafli jeziora staliśmy oniemiali z zachwytu.

Inny świat, którego z powierzchni ziemi nie było widać. Dzięki takim widokom, można na nowo zakochać się w przyrodzie.

Choć nazwa mówi o trzech jeziorach, warto wybrać się również do czwartego Lago Los Zaramagullones, do którego można dostać się tratwą, jak również podziwiać go od góry.

Chłopaki, którzy obsługiwali tratwę, słysząc że jesteśmy z polski, od razu powtarzali zasłyszane od innych turystów zwroty. W jednych wychwalali znanych Polaków, jak Lewandowski. W innych zaś twierdzili, że niektórzy to „mafiozo”.

Przeprawa tratwą do Lago Los Zaramagullones.
Przeprawa tratwą z Lago Los Zaramagullones.
Odrobina szczęścia nie zaszkodzi.

Mając jak zwykle dużo szczęścia, podczas naszego porannego zwiedzania jezior, poza nami, trafiliśmy jedynie na polską grupę, w której przewodnik opowiadał historię poszczególnych jeziorek. Więc i my załapaliśmy się na krótką i interesującą lekcję historii. Dowiedzieliśmy się także, że Los Tres Ojos najlepiej zwiedzać rano, kiedy nie ma jeszcze dzikich tłumów turystów. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, wychodząc z jaskiń. Kiedy my kończyliśmy nasze zwiedzanie, wtedy właśnie zjechały się wszystkie wycieczki i zrobiło się w jednym momencie tłoczno.

Wskazówka: Była to jedyna atrakcja, gdzie cena dla turysty i lokalsa różniła się. Wejście kosztowało 200 peso od osoby i 50 peso za czwarte jeziorko. Zaś dla Dominikańczyka cena była niższa o połowę.
Widok Lago Los Zaramagullones.
Lago Los Zaramagullones widziane od góry.
Z wizytą u prezydenta.

W drodze powrotnej znad jezior, zatrzymaliśmy się przy Pałacu Narodowym, stanowiącym siedzibę prezydenta. Stety albo i niestety, mogłam podziwiać go jedynie z zewnątrz. Rządowe budynki, zawsze sprawiały na mnie wrażenie takich zadbanych i eleganckich, a różowy marmur z którego został zbudowany pałac, podkreślał jeszcze jego dostojny wygląd. Niektórzy twierdzą, że był wzorowany na Białym Domu.

Wskazówka: Na zwiedzanie Santo Domingo w zupełności wystarczy jeden dzień. Najlepiej zacząć od Los Tres Ojos z samego rana, żeby uniknąć kolejek i dzikich tłumów turystów. Następnie zajechać pod Faro a Colon i udać się na zwiedzanie Zona Colonial, gdyż większość znajdujących się tam sklepików i knajpek otwiera się dopiero w południe. Na koniec warto zobaczyć Parku Niepodległości. A jeżeli macie na tyle czasu, to można też udać się na nadmorską promenadę, czyli Malecon na spacer.
Na dokładkę.

Z ciekawostek dodam, że w najbliższym otoczeniu Pałacu Narodowego, po raz pierwszy spotkałam się ze znakiem drogowym „zakaz latania dronów”. Jak również, nie widziałam nigdzie indziej na całej Dominikanie, ludzi żebrzących czy pucybuta. Mojemu tacie chcieli nawet wyczyścić zwykłe klapki, byle tylko coś zarobić.

Jak widać Santo Domingo ma wiele obliczy i nie sposób się zdecydować, które z nich jest właściwe. Istny tygiel, pełen kontrastów w latynoskim stylu. Czy zachwyci każdego? O tym zdecydujcie sami.

Zona Colonial.

P.S. Jeżeli jesteście ciekawi, jak o mały włos nie wróciłabym do Polski, zajrzyjcie tutaj.