Historie z wakacji,  Hiszpania

Czy leci z nami Coronavirus?

Właśnie wróciłam z pobytu w Maladze w Hiszpanii. Udało mi się to dosłownie rzutem na taśmę. Zarówno rodzina, jak i znajomi, mając znacząco więcej informacji ode mnie, martwili się czy dotrę cało do kraju. Zastanawiali się również, czy faktycznie cała procedura powrotu wyglądała, tak jak opisują to obecnie w mediach. Doświadczając tego na własnej skórze, przybliżę wam jak wyglądał mój powrót do Polski i jak w praktyce przebiegała cała procedura.

Kiedy wylatywałam na zasłużone wakacje, sytuacja w Polsce wyglądała całkowicie normalnie. Będąc za granicą, nie miałam możliwości oglądać żadnych wiadomości, a tym bardziej na bieżąco śledzić, tego co się działo w Polsce. Docierały do mnie jedynie pogłoski, że z powodu obecnie panującego wirusa, wprowadzono stan wyjątkowy. Dodatkowo moi rodzice, starali się na bieżąco, przesyłać mi wiadomości, o tym co się dzieje i jakie zostały narzucone restrykcje w Polsce. Będąc daleko od problemu, brzmiało to dla mnie jak czysta abstrakcja.

Made in Poland.

Na dzień przed wylotem dostałam informację od moich rodziców, że z dniem 15 marca zamykają się granice Polski i jedynie będą wpuszczani Polacy do kraju. Co więcej, od 15-tego marca, każdy kto wraca z zagranicy zostanie poddany czternastodniowej kwarantannie domowej i nie będzie mógł wyjść nawet do sklepu po zakupy. Brzmiało to dla mnie surrealistycznie. Dowiedziałam się też, że będą mi sprawdzać temperaturę na lotnisku. Również będę musiała podać adres, pod którym zamierzam odbywać swój „areszt domowy”.

Na domiar złego, mój lot zaczynał się jeszcze 14 marca, za to w Polsce lądowałam już po północy 15 marca, więc z automatu obowiązywały mnie nowe przepisy. Nic tylko królik doświadczalny.

Złowrogie przepowiednie zaczęły sprawdzać się już na lotnisku w Maladze. Czekając w kolejce do wejścia na pokład samolotu, obsługa lotniska, zaczęła sprawdzać paszporty wszystkim podróżnym. Ci którzy nie mieli Polskiego obywatelstwa, ani pozwolenia na pobyt w Polsce, nie zostali wpuszczeni na pokład samolotu. Jakież było zdziwienie na twarzach obcokrajowców, kiedy usłyszeli taką informację. Oczywiście, nikt z nich wcześniej, nie został o tym poinformowany w żaden sposób. Gdyby nie moi życzliwi informatorzy z Polski, też bym nic wcześniej nie wiedziała.

Wrócę do Polski, czy nie wrócę? Oto jest pytanie.

Mogłoby się wydawać, że nie spotkają mnie już żadne niespodzianki i spokojnie dotrę na lotnisko w Balicach. Nie mogłam się bardziej pomylić. W związku z zawirowaniami dotyczącymi nie wpuszczania cudzoziemców, mój lot miał na wstępie czterdzieści minut opóźnienia. Czekanie w samolocie na start, nie należy dla mnie do najprzyjemniejszych zajęć. Kiedy miałam już nadzieję, że niebawem wyruszymy, otrzymaliśmy komunikat od pilota samolotu, że przegapiliśmy swój moment startu. W związku z tym, musimy czekać na nową informację z wieży kontrolnej, kiedy możemy ruszyć. Czas oczekiwania mógł wynieść nawet do trzech godzin, albo okazałoby się, że w ogóle samolot nie wystartuje. Siedziałam jak na tykającej bombie. Na szczęście, po kolejnych dziesięciu minutach, dostaliśmy komunikat, że samolot wystartuje za następne czterdzieści minut.

Deklaracja lokalizacyjna.

Kolejną rzeczą jaka mnie czekała, w drodze powrotnej, było wypełnienie specjalnej deklaracji, która została mi wręczona w trakcie trwania lotu. Służba zdrowia w trosce o bezpieczeństwo i zdrowie pasażerów samolotu, kazała podać informacje o miejscu, w którym będę przebywała i jak się będzie można ze mną skontaktować.

Zastanawiało mnie też bardzo, jak będzie przebiegało sprawdzanie temperatury i kto zostanie upoważniony do spisania mojego adresu do kwarantanny. Wątpliwości rozwiały się w momencie wylądowania na lotnisku.

Stój, bo strzelam.

Po wylądowaniu w Krakowie, zanim mogłam opuścić pokład samolotu, do środka weszło czterech dobrze zbudowanych panów ze służby granicznej, uzbrojonych w termometry, maseczki i rękawiczki ochronne. Nie bacząc na nic celowali, jak z pistoletu w czoło każdego pasażera, moje też, bacznie przyglądając się czy nie mamy temperatury. Poczułam się jak na planie filmu science fiction. Uff, na szczęście moja temperatura była w normie. Kiedy wszyscy zostali sprawdzeni, mogliśmy udać się po odbiór bagażu.

Na hali przylotów, czekała mnie jeszcze kontrola paszportowa, podczas której musiałam oddać wypełnioną wcześniej deklarację. Okazało się, że adres, który na niej podałam jest równoznaczny z tym, gdzie będę odbywać kwarantannę. Wopista wręczył mi też kartę, informującą mnie, że właśnie zostałam objęta 14-dniową kwarantanną i listą zaleceń, do jakich muszę się zastosować. Bo jak się nie zastosuję, to mogą nałożyć na mnie karę w wysokości 5000 zł.

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o zasób informacji, jakie zostały mi udzielone, przez jakiekolwiek służby.

„Areszt domowy”.

Co do samej kwarantanny. Na liście zaleceń, znajduje się informacja, że zarówno Inspekcja Sanitarna, jak i policja będzie weryfikować, czy faktycznie stosuję się do zaleceń i siedzę w domu. Jak to będzie wyglądać w praktyce, o tym przekonam się niebawem. Czy ograniczą się jedynie do rozmowy telefonicznej, czy też podjadą pod mój dom. A może dostanę osobistego ochroniarza, który będzie pilnował mych drzwi, by nikt nie powołany nie przedostał się do środka. Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno będę was na bieżąco informować.

W całej tej sytuacji dostrzegam, wiele pozytywnych aspektów. Jednym z nich z pewnością jest to, że będę mogła nadrobić zaległości w relacjach z moich podróży i zapewnić wam miłej lektury na kolejne dni.