Co warto zwiedzić w Bangalore – część III.
Skoro miejską dżunglę i poruszanie się po niej opanowałam już w stopniu mnie zadowalającym, postanowiłam zaszaleć. Wybrałam się do Baranghatta Zoo, które było oddalone o jakieś 23 kilometry od centrum Bangalore. Jest to mini safari połączone z zoo i parkiem motyli.
Idziemy do Zoo.
Będąc już przeszkolona w korzystaniu z miejskiego transportu, dotarłam do zoo bez problemu. Oczywiście, jak to w Indiach bywa, przy atrakcjach turystycznych od progu powitała mnie „jawna dyskryminacja”. Stojąc przy kasie biletowej, zobaczyłam wystawiony cennik wstępu. Jako obcokrajowiec musiałam zapłacić znacznie wyższą kwotę niż tubylec. Dla Hindusa (zwanego też Indusem lub Indyjczykiem) wstęp do zoo + safari kosztowało 260 INR, dla mnie cena wzrosła do 400 INR. Jako nagrodę pocieszenia dorzucili bilet wstępu do parku motyli.
Skoro przejechałam już taki kawał drogi, nie miałam innego wyjścia jak pogodzić się z nierównym traktowaniem i zapłacić żądaną kwotę. Najpierw skierowałam swoje kroki na safari (czyli główny cel mojej wycieczki). Kiedy podeszłam pod bramki wejściowe na safari, pomimo wczesnej pory, zdążyła się już utworzyć spora kolejka oczekujących. Ledwie zdążyłam usiąść na ławeczce, żeby poczekać na swoją kolej, w tym momencie zaczęli wpuszczać do środka.
Strefa VIP.
W chwili kiedy pan wpuszczający zwiedzających, zobaczył że ja nietutejsza, to kazał mi ominąć cały rząd Hindusów i iść na sam początek kolejki (można by rzecz vip-oskie traktowanie).
Safari można było zwiedzać w kilku wariantach. Dla bardziej wymagających i lubiących luksusy, można było wybrać opcję samochodu z klimatyzacją albo przejażdżkę jeepem. Jednak za takie rarytasy trzeba było zapłacić 5000 INR.
Dlatego ja zdecydowałam się na wariant podstawowy, czyli grupowy autobus. W autobusie również, dostałam specjalne traktowanie. Miałam pierwszeństwo wejścia do środku (jak na lotnisku) i zostałam skierowana na przód autobusu. Dzięki temu siedziałam na samiuśkim przodzie przy oknie, gdzie mogłam robić zdjęcia do woli. Co więcej, nikt nie zasłaniał mi widoku przez przednią szybę.
Safari.
Przejazd był super. Widziałam między innymi sarny, niedźwiadki, białe i brązowe tygrysy, lwy i słonie. Jedne leżały w oddali, inne zaś przechadzały się tuż przy samochodzie lub leżały na poboczu. Dla mnie, widok niesamowity. Choć była to namiastka prawdziwego safari, poczułam się jak „Tomek na Czarnym Lądzie”.
Bardzo ciekawe była dla mnie też zmiana stref na safari, pomiędzy poszczególnymi gatunkami zwierząt. Otóż poszczególne gatunki zwierząt były od siebie oddzielone ogrodzeniami i liniami wysokiego napięcia. Jak również zaporami, przypominające mi śluzę wodną.
Żeby przejechać samochodem z jednej strefy do drugiej, musieliśmy przekroczyć podwójne bramy. Wyglądało to tak, że otwierała się najpierw jedna brama, samochód wjeżdżał do środka „klatki”, po zamknięciu pierwszej bramy, otwierała się kolejna i dopiero wtedy można było przejechać. Trochę jak odwiedziny w więzieniu pokazywane na filmach.
Motylem byłam.
Kiedy już przejażdżka po safari dobiegła końca, kierowca autobusu wysadził nas przed kasą biletową do parku motyli. Wstęp kosztował 30 INR, ja na szczęście nie musiałam kupować biletu, gdyż miałam wejściówkę zagwarantowaną w wykupionym już pakiecie.
Zwiedzany park motyli, wyglądał dla mnie na uroczy ogród botaniczny, z bujną roślinnością i z fruwającymi dookoła motylami. Trochę ciężko było je uchwycić, jednak odrobina determinacji i parę motyli znalazło się w moim kadrze.
Kiedy już nacieszyłam oczy różnymi odmianami motyli, przyjrzałam się ich budowie i poznałam genezę ich pochodzenia, poszłam na spacer do Zoo.
Księga zwierząt.
Wchodząc do zoo, zaskoczyła mnie dbałość Hindusów o środowisko. Chcąc wejść na teren zoo, trzeba było oznaczyć wszystkie posiadane przez siebie plastiki, trzymane w ręce albo siatce, na przykład ciastka w plastikowym opakowaniu, butelka wody itp. W tym celu, po okazaniu przeze mnie plastikowego dobytku, dostałam specjalne naklejki na każdy plastikowy przedmiot oraz dodatkowo musiałam zapłacić 10 INR kaucji. Przy wychodzeniu, aby odzyskać kaucję musiałam pokazać plastikowe przedmioty i oddać naklejki.
Zoo samo w sobie było ogromne, za to o wiele mniej imponujące niż safari. Wszystkie zwierzęta, jak to w zoo, znajdowały się za ogrodzeniami i miały swoje wybiegi. Dlatego mogłam podziwiać je wyłącznie zza siatki.
Jedynie makaki swobodnie mogły sobie wychodzić na alejki poza ogrodzenie i spacerować dowoli między turystami.
Zmiana otoczenia.
Ponieważ było południe i najcieplejsza pora dnia, większość zwierząt spała lub leżała, schowana gdzieś w zacienionych miejscach. Kiedy już obeszłam cały teren zoo dookoła, przyszedł czas powrotu na kampus.
Całą wycieczkę uważam za udaną i inną od dotychczasowego zwiedzania Bangalore. Zamiast bytować z tłumem ludzi, dla odmiany mogłam poprzebywać wśród zwierząt.
Plany, plany, plany.
W kolejny dzień, kiedy znowu mogłam udać się na zwiedzanie Bangalore, zaplanowałam sobie: zwiedzić Bangalore Palace, potem jezioro Stankey, następnie ISKCON Temple i znajdujące się obok niej Omarion Mall (trzecie pod względem wielkości centrum handlowe w Bangalore).
Plan zrealizowałam w 100%, ale zupełnie inny.
Otóż rano, niebo było trochę pochmurne i lekko pokropiło, więc moja wycieczka stała pod znakiem zapytania. Na szczęście, koło godziny 9.00 zaczęło się wypogadzać, co napawało mnie optymizmem. Zanim jednak wyruszyłam na wycieczkę, podjechaliśmy z Georgem po wodę filtrowaną do picia i zajrzeliśmy na Martin’s Farm. Jest to farma sąsiadująca z kampusem szkoły, na której są różne zwierzęta, a od właściciela przez okienko w murze dostajemy świeże mleko. Miałam też okazję poznać samego właściciela. Wydał mi się on bardzo sympatycznym i życzliwym starszym panem.
Na stopa.
Kiedy skończyliśmy załatwiać już wszystkie sprawunki, koło godziny 10.30 wyruszyłam na wycieczkę. Będąc już prawie przy przystanku autobusowym, słyszę że ktoś mnie woła z samochodu. Mając w głowie słowa mojej mamy z dzieciństwa „nie rozmawiaj z obcymi i nigdzie z nimi nie chodź”, zastosowałam standardową reakcję – nie reaguję. Ale słyszę, że znowu ktoś coś mówi. Dobra, niech stracę, sprawdzę kto to. Okazało się, że to jechał właśnie Martin, właściciel farmy. Zapytał gdzie jadę i powiedział, że może mnie podrzucić do miasta. Cóż chcieć więcej.
Droga upłynęła nam na niekończącej się rozmowie na temat poglądów, doświadczeń życiowych i podróży. Dość szybko znaleźliśmy wspólny język.
Podczas naszej wspólnej jazdy samochodem, powiedział że jedzie do miasta żeby wymienić szybę w samochodzie i po drodze (czekając na samochód), zatrzymuje się w coś w rodzaju Country Clubie i zapytał mnie, czy mam ochotę mu potowarzyszyć.
Country Club.
Skoro nadarzała mi się okazja zobaczyć kolejne lokalne miejsce w Bangalore, to grzechem byłoby nie skorzystać z propozycji. I tym sposobem, mój plan dnia uległ całkowitej zmianie.
W oczekiwaniu na naprawę samochodu, posiedzieliśmy w Country Clubie i podyskutowaliśmy na temat otwierania kącika słodkości. Dowiedziałam się, że w Indiach mało kto posiada w domu piekarnik i dlatego wypieki cukiernicze są stosunkowo drogie. Może gdyby doba miała 48 godzin, otworzyłabym w Indiach swoją własną cukiernię.
Snując rozważania na temat własnego biznesu w Indiach, zjedliśmy jeszcze obiad i deser. Gawędziło nam się znakomicie. Z tego wszystkiego zrobiła się już godzina 14.00.
Był to już najwyższy czas się zbierać. A że byliśmy w pobliżu ulic zakupowych, to postanowiłam, że zrealizuję mój plan z nadchodzącej środy, czyli shopping.
Ulsoor Lake.
Zawczasu, sprawdziłam, że nawet w Bangalore mają europejskie sieciówki z ubraniami, dlatego poszłam zorientować się, gdzie jest H&M i przy okazji zobaczyć Ulsoor Lake (pominę czas szwendania się po sklepach, gdyż to, jak i sposób ubierania się w Indiach to kolejny temat rzeka, który opiszę oddzielnie).
Wracając do Ulsoor Lake, chciałam przespacerować się dookoła jeziora. Wcieliłam mój plan w życie, z tą różnicą, że spacerowałam za ogrodzeniem, gdyż park był zamykany w południe. Dziwny zwyczaj. Ponownie otwierali go dopiero o godzinie 16.00, a ja byłam o 15.00. Obchodząc go dookoła, doszłam do wniosku, że niewiele straciłam. Nawet przez otaczająca go siatkę, byłam w stanie zrobić zdjęcia, a przy okazji obfotografowałam też miasto.
Z aparatem w ręce, do domu dotarłam koło godziny 18.00.
Pałacowe piękności.
Kolejny dzień z serii plan vs. rzeczywistość. Zamierzałam zobaczyć dzisiaj Bangalore Palace oraz ISKCON Temple. Hmmmm, w rzeczywistości wyglądało to tak, że rano George po prostu gdzieś pojechał, nawet nie wspominając mi nic o tym, więc byłam jedyną osoba pilnującą kampus. Z tego powodu musiałam czekać, aż George wróci.
Dlatego na zwiedzanie Bangalore, wyruszyłam koło godziny 10.30. Zdecydowanie nie dobra pora na komunikację miejską, ponieważ był to dzień pracujący i już o tej porze tworzyły się wszędzie korki. Do centrum dojechałam w dwie godziny, a potem czekałam na kolejny autobus, który zawiezie mnie w okolice pałacu. Łącznie droga zajęła mi ponad trzy godziny (w jedną stronę). Ale dotarłam.
Jeżeli chodzi o pałac, to z zewnątrz przypomina starą, królewską rezydencję, obrośniętą bluszczem. Wyglądał jak z bajki. Niestety jego położenie było już mniej ciekawe. Położony na uboczu, gdzie w pobliżu nie było nic poza tym. Żadnych kafejek, straganów czy nawet ławeczek.
Jeszcze mniej ciekawa była cena biletu wstępu, żeby zobaczył Bangalore Palace od środka. Koszt takiej przyjemności dla turysty 480 INR wraz z możliwością fotografowania i audio przewodnikiem. Postanowiłam sobie darować tą część zwiedzania.
Co najlepsze, robienie zdjęć pałacu z zewnątrz, możliwe było dopiero po wykupieniu biletu wstępu. Panowie ochroniarze stali i pilnowali, aby nikt nie mógł robić zdjęć. A jak napotkali swym czujnym wzrokiem delikwenta, który chciał zrobić zdjęcie bez biletu, to go upominali i przeganiali.
Ja, jak to ja i tak dałam radę zrobić zdjęcia (z parkingu) bez wykupowania biletu. Starając się uchwycić pałac w kadrze, zaobserwowałam że większość osób po prostu jedynie podjeżdżała samochodem, zobaczyła pałac, robiła zawijkę i jechała dalej. Nieliczni decydowali się na zwiedzanie pałacowych wnętrz.
Czas na taksówkę.
W drogę powrotną, ponieważ była już godzina 15.00, postanowiłam zamówić Ubera ( w końcu miałam już Internet w telefonie). Cena owszem i wyższa od biletu autobusowego, ale za to czas przejazdu skróciłam z 3 godzin do 1 godziny. Opłacało się. Zaś z dalszego zwiedzania Bangalore zrezygnowałam, ponieważ dotarcie do kolejnych punktów programu o tej porze zajęłoby mi przynajmniej kolejną godzinę w jedną stronę.
Podsumowując, Bangalore to duża metropolia, przypominająca mi Warszawę, tylko w indyjskim stylu. Nie należy ono do najbardziej turystycznych miast w Indiach i na jego zwiedzanie w zupełności wystarczy jeden dzień. W moim odczuciu, Bangalore nie obrazuje prawdziwych Indii do końca, a przynajmniej nie w takim stopniu jak to pokazywane jest w Internecie i telewizji.
Mimo to, będąc w tej części Indii warto go zwiedzić. A o tym co jeszcze jest warte zobaczenia, możecie przeczytać w części I i części II.