Co warto zwiedzić w Bangalore – część II.
Nadal rozkoszując się upalnym indyjskim latem, kontynuowałam eksplorowanie Bangalore i poznawanie kolejnych atrakcji tych bardziej i mniej turystycznych. (co do tej pory udało mi się zwiedzić w Bangalore, możecie przeczytać tutaj).
Idziemy a wycieczkę.
Z samego rana, czyli o godzinie 8:00 wybrałam się na wycieczkę do Cubbon Park. Wczesna pora podyktowana była chęcią uniknięcia gigantycznych korków. Od samego początku sprzyjało mi szczęście.
Na autobus, który miał mnie zabrać do centrum miasta, czekałam zaledwie 10 minut. Podróż, jak zwykle, zajęła mi około godziny czasu. Co i tak było dobrym wynikiem jak na komunikację publiczną.
Mając moje poprzednie doświadczenia w zwiedzaniu Bangalore na uwadze, przestudiowałam mapę w najdrobniejszych szczegółach, aby tym razem nic nie stanęło mi na przeszkodzie dotarciu do parku.
Zadanie miałam o tyle ułatwione, że przystanek, na którym wysiadałam znajdował się na tej samej ulicy co park. Wystarczyło przespacerować się 10 minut. Mój kolega z Niemiec, który już wcześniej zwiedzał tą okolicę miasta, powiedział że powinnam była wsiąść jeszcze w metro, jak wysiadłam z autobusu. No ale jak to ja, lubię chodzić. Dzięki temu, pozwiedzałam okolicę MG Road i zobaczyłam co było w pobliżu.
Cubbon Park.
Po dotarciu do parku, mogłabym z niego nie wychodzić. Swoiste zielone płuca w Bangalore. Czułam się jakbym przeniosła się do innego wymiaru. Zero zgiełku, klaksonów i przekrzykujących się sklepikarzy. Miejski azyl. Idealne miejsce na odpoczynek i piknik.
Cały park był bardzo urokliwy i bardzo duży. Co chwila mijałam ciekawe zakątki. Jednym z nich był Old Bamboo Island, gdzie pędy bambusa tworzy unikalne portale.
Dużym plusem mojej wycieczki był fakt, że w samym parku znajdowały się także najważniejsze budynki rządowe, które stanowiły dodatkową atrakcję miasta. Żeby je zobaczyć od środka, należało się wcześniej umówić. Dlatego ja zadowoliłam się uwiecznieniem ich zewnętrznej architektury.
Odrobina polityki.
Miałam okazję zobaczyć między innymi High Court of Karnataka, czyli sąd najwyższy, Memorial Hall, w którym obecnie znajduje się biblioteka, a także Goverment Museum. Nie trudno było je wypatrzeć, gdyż wszystkie były zbudowane z czerwonej cegły.
Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie budynki parlamentu Karnataka Vidhana Soudha. Majestatyczne budynki, otoczone zielenią, dumnie reprezentujące rządowe centrum legislacji.
Sesja zdjęciowa.
Oczywiście nie obyłoby się również bez krótkiej sesji zdjęciowej. Wystarczyło, że siadłam na chwilkę na ławce i od razu zaczęli podchodzić ludzie, żeby zrobić sobie ze mną zdjęcia. Co zrobiłam ja? Również poprosiłam ich, żeby zrobili zdjęcia moim aparatem.
Ciekawą grupą, która chciała zrobić sobie ze mną zdjęcie byli policjanci po cywilu. Podeszli do mnie, grzecznie poprosili o zdjęcie i od razu udzielili informacji, że są policjantami. Po zrobionym zdjęciu nawet pokazali mi swoje legitymacje, na potwierdzenie swoich słów.
Mile zaskoczona zachowaniem Hindusów (zwanych też Indusami lub Indyjczykami), pokręciłam się jeszcze trochę po parku, zrobiłam niezliczoną ilość zdjęć i wróciłam z powrotem. Znowu miałam szczęście. Tyle co podeszłam na przystanek autobusowy, 2 minuty później podjechał autobus do domu.
Polka x3.
Tydzień później, byłam umówiona na spotkanie z Moniką. Kolejną Polką, którą poznałam na grupie FB. Wstępnie planowałam, że spotkamy się na godzinkę lub dwie, a potem pójdę zobaczyć Forum Mall, pierwszą galerię handlową w Bangalore, gdyż była w pobliżu miejsca naszego spotkania. Oczywiście, plany jak to u mnie bywa ulegają ciągłym zmianom. Razem z Moniką spędziłam cały dzień.
Monika mieszka w Azji od ponad dziesięciu lat. Bardzo zainteresowało mnie to, czym się zajmuje. Na co dzień pracuje w różnych krajach azjatyckich, między innymi w Singapurze, Malezji, czy Tajlandii. Prowadzi różnego rodzaju zajęcia z zakresu globalnej edukacji i rozwoju kompetencji społeczno-emocjonalnych. Doskonały przykład, że wszędzie można spotkać wyjątkowych ludzi.
Poranna kawa.
Początek dnia spędziłyśmy w Dyu Art Caffee, popijając lemoniadę i zajadając się lokalnymi wypiekami. Zamówiłam sobie przepyszne ciasto czekoladowe, które sami robią i lemoniadę z ajurwedyjskimi ziołami. Niebo w gębie. Potem, przechadzając się uliczkami Koramalngala ( najbardziej rozrywkowej części miasta, gdzie głównie toczy się życie towarzyskie w lokalnych knajpkach) poszłyśmy na lunch do małej tybetańskiej restauracji. Bez Moniki, z pewnością bym do niej nie trafiła.
Kobieta zmienną jest.
Pokazała mi też ciekawe miejsca w okolicy, gdzie mogę zjeść dobre jedzenie, gdzie mogę kupić w przystępnych cenach ubrania i inne rzeczy. W pierwotnej wersji, jak już wspominałam, po spotkaniu miałam skoczyć do centrum handlowego Forum Mall, które było niedaleko.
Ale jak to bywa, plan się zmienił i pojechałyśmy na Commercial Street (był to kolejny punkt na mapie do zobaczenia przeze mnie, tylko w innym terminie). Była to główna ulica handlowa, przypominająca ulicę Piotrkowską w Łodzi.
Wskazówka: Tuż za ulicą Commercial Street, która jest typowo turystyczna rozciąga się ogromny bazar, gdzie można dostać rzeczy w bardzo niskich cenach i przez który warto się przespacerować. Skręcając w jedną z bocznych uliczek z Commercial Street, warto zatrzymać się na pyszną przekąskę u Tibbs Frankie (66, Lakshmana Mudaliar Street). |
Dzięki Monice, udało mi się sporo zobaczyć. Pokazała mi świetnie zaopatrzony sklep papierniczy Sapna Book House, coś jak Empik w Polsce. Zaprowadziła mnie też do świetnej księgarni Blossom Book House na Church Street, gdzie na trzech piętrach po sam sufit półki wypełnione były książkami. Znajdowały się tam zarówno nowe jak i używane. Księgarnia i antykwariat w jednym.
Z deszczu pod rynnę.
Podczas naszego szwendania się po mieście, nagle zastała nas ulewa. Schowane pod daszkiem najbliższego sklepu, obserwowałyśmy jak ludzie uciekali przed deszczem brodząc w wodzie. Choć ulewa, jak szybko przyszła, tak szybko się skończyła, to ulicę tonęły w wodzie. Na szczęście miałam sandały, dzięki czemu z łatwością wodą się przez nie przelewała i nie miałam prywatnego jeziorka w butach.
Powroty.
Ponieważ zbliżał się już wieczór, przyszedł na mnie czas powrotu do domu. Z racji ulewy, autobusy jeździły w cały świat, natomiast jakiekolwiek taksówki typu Uber lub Ola, były bardzo drogie, ale i tak wszystkie były zajęte. Nie pozostało mi nic innego jak jazda autobusem z przesiadkami.
Pierwszy autobus według wujka google miał jechać na przesiadkowy przystanek, ale jak to bywa w Indiach, nie jechał. Panowie kierowcy pokierowali mnie gdzie mam wysiąść i w który autobus wsiąść, żeby dojechać do przystanku przesiadkowego. Tak się złożyło, że wskazany przez nich autobus, stał na przystanku. Ten dowiózł mnie tam gdzie chciałam. Wybitnie szczęście mi sprzyjało, gdyż w tym autobusie jechała dziewczyna, która jak się okazało też jedzie dokładnie tam gdzie ja. Także poszłam razem z nią na kolejny przystanek i razem przejechałyśmy dalszą trasę.
Po jednej nutce.
Aby nie siedzieć cały dzień na kampusie, choć było to bardzo kuszące i relaksujące zajęcie, pojechałam zobaczyć Music Garden połączone z Muzeum Muzyki.
Z powodu dalszego braku Internetu w telefonie (o czym możecie przeczytać tutaj), musiałam przygotować sobie zawczasu plan dostania się do muzeum. Dwa dni wcześniej, prześledziłam wszystkie możliwe połączenia autobusowe, przesiadki, zrobiłam zdjęcia ulic, jak i gdzie mam dojść. Co nie było takie oczywiste, jak to w Indiach.
Uzbrojona po zęby we wszystkie potrzebne informacje wyruszyłam w drogę. Najważniejsze w sumie były dwie rzeczy, numer autobusu, w który musiałam wsiąść oraz nazwa przystanku. Cała reszta, typu nazwa ulicy i lokalizacja przystanku nie do końca pokrywały się z mapą, więc nie zawracałam sobie nimi głowy. Aby dostać się do muzeum, musiałam jechać 3 autobusami. Tym razem podróż zakończyła się całkowitym sukcesem.
Jaka to melodia.
Na miejscu, okazało się, że na razie czynny był jedynie ogród dźwięków. Muzeum miało być otwarte dopiero w lipcu (może uda mi się jeszcze je zobaczyć).
Ogród był niewielki. Znajdowało się w nim raptem kilka instrumentów, jednak warto było się wybrać. Ponieważ byłam jedyną zwiedzającą, pan opiekujący się ogrodem oprowadził mnie po nim. Pokazał jak wydobywa się dźwięk z poszczególnych instrumentów.
Praktyka czyni mistrza.
Bardzo ciekawe były kamienie, ze szczelinami. Trzeba było polać je wodą a następnie przesuwać po nich rękami, aby wydobyć z nich dźwięk. Przyglądając się z boku, jak robił to pan, wyglądało to dosyć prosto. Jednak kiedy przyszła moja kolej, w praktyce nie było to już takie łatwe.
W ogrodzie znajdował się również bęben sztormowy Storm Drum, który wydobywał dźwięk jaki można usłyszeć podczas burzy.
Z tą niezwykłą muzyką w głowie, niesiona radosną melodią, zakończyłam kolejny dzień zwiedzania Bangalore. Lecz to nie było jeszcze moje ostatnie słowo w tej kwestii. Co się działo dalej, już niebawem w kolejnej części.