Co warto zjeść w Dominikanie? – czyli Kuchnia dominikańska od kuchni.
Wybierając się w jakąkolwiek podróż do innego kraju, robię zawsze mały rekonesans jakie są lokalne produkty, z jakich potraw słynie dany kraj, do którego planuję podróż, a przede wszystkim czego warto spróbować. Lecąc do Dominikany było podobnie. Przeglądając inne blogi podróżnicze, choć to nie była klasówka, zrobiłam sobie ściągę z najważniejszymi potrawami i knajpkami, czyli co warto zjeść i gdzie.
Dzięki temu miałam punkt odniesienia i wiedziałam czego mam szukać w menu, albo o co mam pytać kelnera w restauracji.
Podczas mojego zwiedzania Dominikany i częstego przemieszczania się po wyspie, nie w każdym miejscu miałam upatrzone miejscówki żywieniowe. Na niektóre potrawy trafiłam zupełnym przypadkiem, miałam odrobinę farta, łut szczęścia, a czasami zdałam się na intuicję.
Dlatego przygotowałam, taką małą ściągawkę, dla tych którzy planują wybrać się na wyspy karaibskie, jak również dla tych, którzy są po prostu ciekawi, co jedzą Dominikańczycy.
Kuchnia dominikańska chociaż nie jest za bardzo wyszukana, ma wiele do zaoferowania.
Coś na ząb.
Pan de coco – czyli ichniejszy chlebek, w formie płaskiego, dużego placka, zrobiony z kokosa. Występuje on w rejonie półwyspu Samana. Ja natknęłam się na niego w okolicach Las Galeras i Playa Rincon. Przejeżdżając drogą, zafascynowało mnie co to takiego. Aby zaspokoić moją ciekawość, po prostu zatrzymałam się przy lokalnej budce, w której były sprzedawane.
Pan de coco występuje w wersji słodkiej i słonej. Ja zdecydowałam się na wersję słodką. Smakiem przypominał mi piernik. Miałam okazję spróbować ich od dwóch różnych lokalnych sprzedawców. I nie na darmo mówią, że niby rosół to rosół, ale każdy go robi nieco inaczej. Tak samo było w tym przypadku. Jeżeli będziecie w tamtym rejonie koniecznie musicie go spróbować. Kosztuje zaledwie 100 peso, a obdzielą się nim trzy osoby, no chyba że jesteście dużymi łasuchami.
Empanadas – to nic innego jak duże, nadziewane pierożki smażone na głębokim tłuszczu. Najpopularniejszym nadzieniem jest kurczak i ser, sam ser albo szynka i ser. Chociaż wszystko zależy od pomysłowości sprzedawcy.
Najlepsze jakie jadłam były w Las Terrenas, w lokalnej budce, która nazywała się Empanadas La Doña, ale spotkacie je dosłownie wszędzie.
Tostones – czyli frytki z plantana, zwanego też platanem. Według mnie kolejna rzecz której warto spróbować będąc w Dominikanie. Są one przygotowywane z zielonych plantanów, które w pierwszej kolejności się obsmaża, potem rozbija tłuczkiem i ponownie smaży. Ichniejsza wersja frytek, podawana jako dodatek zamiast ryżu czy ziemniaków.
Yuca Frita – kolejny zamiennik tradycyjnych frytek ziemniaczanych. Tym razem po prostu frytki zrobione z juki, albo manioku jak kto woli. Jadłam je w Saona Cafe w Bayahibe i były wyborne.
Moro – to nic innego jak ryż z drobną fasolką i warzywami. Może być podawany jako oddzielne danie albo serwowany zamiennie zamiast białego ryżu do obiadu. Po raz pierwszy miałam okazję spróbować go w Las Galeras w lokalnym Comedor Yobani Sazon.
Dla wygłodniałych.
Mofongo – purée z plantanów, podawane najczęściej z sosem, owocami morza albo kurczakiem. Jak dla mnie trochę bezpłciowe danie. Jednak dobry sos i dodatki nadrabiały za całość.
Bandera Dominicana – bandera znaczy flaga. Więc nie trudno się domyśleć, że chodzi o flagowe danie kuchni dominikańskiej. Byłam przekonana, że będzie to coś wyjątkowego. Jak się okazało było to nic innego, jak typowe danie kuchni dominikańskiej, czyli ryż kurczak i fasolka.
Plato del dia – czyli danie dnia. Standardowy zestaw to biały ryż lub moro, do tego kurczak, wieprzowina lub ryba i fasolka w lekkim sosie, trochę przypominająca mi w smaku fasolkę po bretońsku. Na dodatek odrobina sałaty. Danie dnia zazwyczaj kosztowało około 200-250 peso, a porcje serwowane były gigantyczne, więc spokojnie jedna wystarczy na dwie osoby.
Był to standardowy posiłek Dominikańczyka w porze lunchu. Co ciekawe często w małych, przydrożnych wioskach zazwyczaj jedna z kobiet gotowała obiad, a cała reszta się tam stołowała lub brała danie na wynos.
Wskazówka: Jeżeli marzy wam się coś innego na obiad, to trzeba się wybrać do restauracji, gdyż u lokalsów niczego innego nie uświadczymy, ponieważ bardziej wyszukane potrawy są przygotowywane dopiero wieczorem w porze kolacji. Także lunch w kuchni dominikańskiej nie jest za bardzo wyszukany. |
Jedno z miejsc w których się stołowałam – D’Mariolis Snack przy Long Beach w Puerto Plata.
Istotną kwestią jest też to, że pomimo iż w restauracjach często jest bardzo różnorodna karta dań, to połowy z nich może nie być. Dlaczego? Bo to nie sezon, albo nie ta pora dnia. Przykładem była langusta, na którą mieliśmy ogromną ochotę. Niestety był marzec, a w tym okresie już nie łowią langust. Pomimo tej małej niedogodności, nie omieszkałam spróbować innych ryb.
Ach ten Lucjan.
W tym okresie (końcówka lutego – marzec) królował Chillo – czyli Lucjan. Najsmaczniejsza ryba jaką jadłam. Najlepsza była serwowana przy Playa Rincon (Las Galeras) w Barze Brassa Del Mar, gdzie mieli świeżo złowione ryby i wrzucali je prosto na grill. Lucek nie należy do najtańszych ryb. Kosztował on 800 peso, ale za każdym razem było warto wydać na niego pieniądze.
Pozostałe miejscówki, gdzie miałam okazję spotkać się z Lucjanem to Punto Mariscos w Puerto Plata i Saona Cafe w Bayahibe.
Sancocho – czyli nic innego jak gulasz, do którego Dominikańczycy wrzucają dosłownie wszystko co im się na winie pod rękę. Duże kawałki kolby kukurydzy, mięso, fasolka. Dosłownie wszystko.
Bolla de yuca (bollitos de yuca) – coś jak pyzy, tyle tylko że zrobione z juki (manioku) i nadziewane serem albo innym farszem. Najpierw maniok jest obgotowywany, następnie robione jest z niego purée, dodawana jest cebula i inne przyprawy, później formowane są kulki i smażone na głębokim tłuszczu. Serwowane z deepem. Miałam okazję spróbować ich w Casa 40 w Puerto Plata. Palce lizać.
Coś dla ochłody.
Oczywiście w karcie dań nie mogło zabraknąć drinków zarówno tych alkoholowych jak i bez procentów.
Pierwszym z nich był kokos, a dokładniej woda kokosowa pita wprost z kokosa. Zdecydowanie bardziej gasiła moje pragnienie niż woda.
Wskazówka: Zwracajcie uwagę na to żeby kokos był zielony. Bo im bardziej brązowy tym mniej wody w kokosie i bardziej może być sfermentowana. Koszt $1 czyli 50 peso. |
Coco loco – czyli nic innego jak mleczko kokosowe wymieszane z rumem.
Santo libre – odmiana cuba libre, tylko zamiast coca-coli, to rumu dodawany był sprite.
Jugo naturales – żeby nie zmyliła was nazwa. Soki naturalne to nie do końca skoki naturalne. W większości miejsc to po prostu zwykły sok z kartonu. A przynajmniej tak smakował. Chociaż trafiłam na kilka miejsc, gdzie faktycznie były przygotowywane ze świeżych owoców.
Tak jak w przypadku karty dań w restauracji, tutaj również najlepiej zapytać obsługę z jakich owoców mają soki. Pomimo bogatej oferty, zazwyczaj mają tylko kilka. Najczęściej do wyboru była pomarańcza, mango, ananas i marakuja. Co mnie najbardziej zaskoczyło, to fakt że oni te soki dosładzają. Raz spróbowałam sok z marakuji w wersji bez cukru i wiedziałam już, czemu dorzucają cukier do napoju. Największym odkryciem był dla mnie sok z tamaryndowca. Był bardzo orzeźwiający jak lemoniada, ale słodszy.
Presidente – ichniejsze piwo narodowe typu pilsner. Ponieważ znawcą piw nie jestem, dla mnie piwo jak piwo.
Podaruj mi trochę słońca.
No i oczywiście towarzyszące mi na każdym kroku owoce i warzywa.
Pomimo iż jestem wielką fanką owoców, to moim numerem jeden było Avocado. Po spróbowaniu go w Dominikanie, to które sprzedają w Polsce może się schować. Nie dość, że w Dominikanie mają trzy razy większe, to są smaczniejsze i w pełni dojrzałe. Rozpływają się dosłownie jak masło. Są przepyszne, a skórka sama odchodzi.
Ananasy, prawie wręcz pomarańczowe z zewnątrz, soczyste i czuć w nich słońce. Papaja, melon, mango czy arbuz to kolejne pozycje, które warto skosztować. Do tego smaczniejsze, bardziej dojrzałe i tańsze niż w Polsce, no może poza arbuzem.
Poza typowymi pozycjami, znalazłam też kilka owoców, o których nigdy wcześniej nie słyszałam. Będąc w markecie postanowiłam je kupić i spróbować jak smakują. W końcu nie wiadomo kiedy kolejny raz nadarzy się taka okazja.
Egoztyka.
Graviola – kolczaste, zielone owoce w kształcie serca, które mają kremową konsystencję i intensywny smak. Trudno porównać go do innych owoców, po prostu tak smakują tropiki. Do tego też posiadają dużo właściwości zdrowotnych. Co ciekawe nawet są robione jogurty o smaku gravioli.
Marakuja – pierwszy raz miałam okazję ją zjeść w postaci czystego owocu, a nie w przetworach czy jogurtach. Nie należy do najsłodszych owoców, jest lekko kwaskowata, ale za to bardzo ożywcza.
Granadillo – wygląda jak gigantyczna marakuja. Tak też smakuje. Ale wpuścić chłopa do biura to atrament wypije. Tak i ja.
Widząc coś nowego w sklepie, nie mogłam tego nie skosztować. Kierując się dotychczasowym doświadczeniem w sprawdzaniu czy owoce są dojrzałe, zakupiłam jedną sztukę. Ponieważ w środku wyglądało podobnie jak papaja, więc usunęłam pestki żeby zjeść resztę. Ale coś było nie tak ze smakiem.
Poprosiłam wujka google o pomoc. Okazało się, że kupiłam jeszcze niedojrzały owoc. Aby był w pełni dojrzały, musi mieć prawie fioletową skórkę, a nie jedynie być miękkie i lekko pomarańczowe. Jak doczytałam później, to właśnie tak jak w przypadku marakuji, je się przede wszystkim pestki, które ja skrzętnie usunęłam.
Zapote – kolejny owoc, który warto spróbować. Smakuje jak połączenie banana, dyni i avocado. Przy wyborze należy sprawdzić czy jest miękki w dotyku, a po rozkrojeniu powinien mieć soczyście pomarańczową barwę.
Plantany – najprościej ujmując inna odmiana banana. Nie mając pełnej wiedzy na ich temat, kupiłam je jeszcze zielone. Myślałam, że tak powinno być, ale okazało się że były niezjadliwe i smakowały jak papier. Zostawiłam je z nadzieją, że może z czasem dojrzeją. Po kilku dniach zrobiły się żółte i były o niebo lepsze od tradycyjnego banana. Zaś z zielonych, jeszcze niedojrzałych są właśnie robione tostones.
Pomarańcze – gdziekolwiek je widziałam, były mało zachęcające żeby je kupić. Wyglądały jakby ktoś na nich usiadł i były już przejrzałe. Podczas zakupów na bazarkach, na lokalnym straganie zapytałam sprzedawcę, czy nadają się one do jedzenia. Dowiedziałam się, że są one używane jedynie do robienia soków.
Wskazówka: Robiąc zakupy na lokalnych straganach, sprzedawca podpowie i wybierze wam owoce i warzywa, które na pewno są dojrzałe i nadają się od razu do jedzenia. Tym samym unikniecie wpadek jak ja. |
Dla odmiany.
A gdy znudziła mi się kuchnia Dominikańska i potrzebowałam odskoczni zaglądałam też do innych lokali z kuchnią meksykańską, włoską czy indyjską. Poniżej kilka z nich do których warto zajrzeć, jeżeli będziecie podróżować i zwiedzać Dominikanę.
Frida w Dominicus – kuchnia meksykańska.
Niezwykle szeroki wybór dań, w których oczywiście nie mogło zabraknąć avocado. Do tego nachosy z sosami na przystawkę. Istna eksplozja smaków. Zdjęcia zresztą mówią same za siebie.
Kolejnym miejscem, gdzie przyszło mi skosztować popisów kulinarnych była La Bodeguita w Las Galeras, polecana przez Udo (właściciela mieszkania, u które się zatrzymałam) – kuchnia bardziej śródziemnomorska. To tutaj chcieliśmy spróbować langusty, ale zamiast tego skosztowaliśmy paellę. Wieczorami tłumnie oblegana przez turystów, więc warto wybrać się z odpowiednim zapasem czasu.
Playa Barco Bar w Bayahibe – tutaj skusiliśmy się na makaron dla odmiany. Jak zawsze zapomnieliśmy, że serwowane porcje są ogromne. A dla umilenia czasu, mogliśmy posłuchać lokalnych „mariachi”.
Pranama w Bavaro – kuchnia indyjska. Jak zawsze była niezawodna. Indyjskie smaki, jak stanęły na wysokości zadania.
Nie na darmo powstało powiedzenie, że przez żołądek do serca. Lokalna kuchnia i potrawy, są nieodłącznym element każdej podróży, który nadaje jej pikanterii, niezapomnianych doznać dla kubków smakowych i sprawia, że w pełni można poznać dany kraj. Rozkoszując się wachlarzem smaków, pozostał mi do zakochania tylko jeden krok.