City Break – Szczecin.
Po Gorzowie Wielkopolskim (o którym możecie przeczytać tutaj), który idealnie nadaje się na weekendowy wypad, przyszedł czas na kolejny punkt programu w drodze nad polskie wybrzeże, a mianowicie Szczecin.
Krzywa wieża.
Zanim jednak dotarłam do Szczecina, przekroczyłam Wrota Gryfina, a dokładniej Nowe Czarnowo, gdzie znajduje się Krzywy Las. Tak jak Włosi mają swoją krzywą wieżę w Pizie, my mamy Krzywy Las w Polsce.
Jest to niezwykły pomnik przyrody, gdzie na niewielkim obszarze występuje skupisko około stu zdeformowanych sosen. Ale to nie jest byle jaka deformacja, wszystkie co do jednej zamiast rosnąć pionowo, tuż nad ziemią ich pień wygina się pod kątem 90 stopni. A co najbardziej zaskakujące, wszystkie wygięte są dokładnie w tym samym kierunku.
Na pochyłe drzewo.
Kiedy czytałam o tym lesie, brzmiało to dla mnie dosyć fascynująco. Jednak jeszcze bardziej byłam nim zafascynowana, kiedy mogłam go zobaczyć na własne oczy. Widząc te wszystkie powyginane drzewa, miałam odczucie, jakbym znalazła się w zupełnie innym świecie. Natura potrafi zaskakiwać.
Wielu naukowców zastanawiało się co spowodowało, że wszystkie drzewa wyginają się w jedną stronę. Krążyło wobec nich wiele teorii związanych z magnetyzmem ziemi, czy też wpływem pobliskiej elektrowni. Inna zaś mówiła, że jest to dzieło człowieka, który specjalnie je tak ukształtował i chciał wykorzystać do produkcji mebli. Która wersja jest prawdziwa? Trudno powiedzieć, jednak nie zmienia to faktu, że mogłam podziwiać Krzyw Las naprawdę.
Po tym krótkim przystanku na łonie natury, przyszedł czas na Szczecin.
Pierwsze moje skojarzenie z tym miastem? Oczywiście Paprykarz Szczeciński. Kto by pomyślał, że taką furorę w dzisiejszych czasach zrobi konserwa z mielonej ryby. Drugim i jakże kultowym skojarzeniem ze Szczecinem jest sławetna kwestia z filmu „Poranek kojota”, czyli „Pan Krzysztof Jarzyna ze Szczecina. Szef wszystkich szefów”. Śmiem twierdzić, że nie ma osoby, która nie znałaby tego hasła.
Osobiście nie udało mi się dotrzeć pod pomniki Paprykarza i Pana Jarzyny, ponieważ znajdowały się stosunkowo daleko od głównych atrakcji miasta. Może następnym razem kiedy zawitam do Szczecina uda mi się zobaczyć te kultowe pomniki.
Być czy nie być?
Jak sięgam pamięcią, Szczecin nigdy nie należał do miast które chciałabym w pierwszej kolejności odwiedzić. Powód? Pewnie taki, że nigdy nie było mi do niego po drodze i leżał stosunkowo daleko. Zawsze kojarzył mi się po prostu z kolejnym dużym miastem, podobnie jak Warszawa.
Dlatego będąc już w tej części Polski, byłoby grzechem nie wpaść choć na chwilę i samej wyrobić sobie opinię na temat tego miasta.
Po dotarciu do stolicy województwa zachodniopomorskiego, pierwsze co zrobiłam to rozpakowałam walizki i się odświeżyłam. Z nowym zapasem sił ruszyłam w miasto. Najpierw skierowałam się do najbliższego punktu informacji turystycznej, aby zdobyć mapę.
Turystą być…
Będąc turystą, uważam że nie ma lepszego miejsca gdzie można zaopatrzyć się w mapę z zaznaczonymi najważniejszymi atrakcjami miasta. Mając już w posiadaniu mapy, musiałam się zastanowić co dokładnie chciałabym zwiedzić, mając do dyspozycji tylko jeden dzień.
Odrobina przyjemności na wysokości.
Aby w spokoju ducha przemyśleć mój plan działania, udałam się do Cafe 22. Nie ma to jak obmyślanie trasy zwiedzania przy kawie i kawałku wyśmienitego ciasta.
Dodatkowo, kawiarnia znajdowała się, jak sama nazwa wskazuje, na 22 piętrze, więc mogłam przy okazji zobaczyć panoramę Szczecina z lotu ptaka.
Pasuje czy też nie.
Po dostarczeniu do mojego organizmu niezbędnej porcji endorfin i cukru, ruszyłam na dalsze zwiedzanie miasta. W pierwszej kolejności udałam się do Filharmonii Szczecińskiej.
Cóż mogę powiedzieć o budynku filharmonii. To z pewnością to, że trudno go nie zauważyć. Jest to nowoczesny budynek, który przypomina mi swoim kształtem współczesne biurowce. Jak dla mnie wyglądał trochę jak słoń w składzie porcelany, przypadkowo wklejony w krajobraz. Tym bardziej, że tuż obok znajdował się, pięknie odrestaurowany gmach, w którym mieści się komenda wojewódzka policji.
Betonoza.
Obok Filharmonii, znajdował się też Plac Solidarności, na którym stoi Muzeum Narodowe – Centrum Dialogu Przełomy. Kolejny futurystyczny budynek. Ten jednak w przeciwieństwie do Filharmonii, doskonale komponował się z Placem, gdyż cały był wybetonowany.
A tuż na skraju Placu, znajdował się niewielki gotycki Kościół pw. Św. Piotra i Pawła. Zawsze zastanawiało mnie, jak zabytki z jednej strony mające niezwykłą wartość historyczną, z drugiej zaś są tak bardzo współczesne, potrafią ze sobą kontrastować i jednocześnie ze sobą w jakiś niewytłumaczalny sposób tworzyć harmonię i nadawać unikalności miastu.
W iście królewskim stylu.
Zastanawiając się nad to zagadką, ruszyłam w stronę Wałów Chrobrego. Jest to przepiękny zabytkowy taras widokowy rozciągający się na skarpie wzdłuż Odry. Symbol Szczecina i jedna z głównych atrakcji miasta.
Same w sobie stanowią uciechę dla oka. Ich walor podnosi także anturaż w jakim się znajdują. Wyeksponowane na tle zabytkowego gmachu Muzeum Narodowego i Urzędu Wojewódzkiego, przywodziły mi na myśl zabudowania w Luwrze.
Natomiast Barwne klomby z kwiatami, fontanny, sprawiły że czułam się jak w ogrodach królewskich.
Podziwiając Wały i spacerując bulwarem wzdłuż Odry, mogłam dostrzec w oddali Dźwigozaury. Kolejny symbol Szczecina.
Na Zamku.
Po chwili relaksu i wytchnienia w królewskiej scenerii, aby choć jeszcze przez chwilę pozostać w dworskim nastroju, poszłam zobaczyć renesansowy Zamek Książąt Pomorskich.
Jest on ciekawie położony na Wzgórzu Zamkowym, pięknie odrestaurowany i tajemniczy. Przechodząc obok niego już robił na mnie wrażenie. A podziwiając go zarówno z zewnątrz, jak i z wewnętrznych dziedzińców, uczucie majestatu jeszcze się bardziej pogłębiało.
Street Art.
Również ciekawym miejscem na mapie Szczecina była Galeria pod Trasą Zamkową. Zawsze intrygowało mnie miejskie graffiti. Nie nabazgrane byle jak napisy, ale dzieła sztuki które spokojnie mogłyby zawisnąć na ścianach w muzeum.
Filary Trasy Zamkowej służące jako „podkład” pod prace lokalnych artystów w dziedzinie Street Art., jak dla mnie stworzyły nietuzinkową galerię, którą każdy mógł podziwiać.
Odrobina historii.
Nie mogąc oderwać oczu od tych artystycznych obrazów, poszłam zobaczyć Bazylikę Archidiecezjalną.
Kolejnym punktem godnym zobaczenia była barokowa Brama Portowa. Została wzniesiona w XVIII wieku, która dawniej tworzyła bramę miejską.
Nie mogło też zabraknąć Kina Pionier. Jest to najstarsze działające nieprzerwanie kino na świecie.
PRL.
Mając dużą dawkę doznać estetycznych, historycznych i umysłowych, przyszedł czas aby zatroszczyć się o te sprawy bardziej przyziemne. Ponieważ zbliżała się już pora późnego obiadu, nie mogło też zabraknąć na mojej mapie zwiedzania punktu gastronomicznego.
Najlepiej coś lokalnego z czego słynie Szczecin, czyli Pasztecik Szczeciński. Takim o to sposobem trafiłam do Baru Pasztecik.
Ledwo przekroczyłam próg baru, czas stanął w miejscu. Bar wyglądał tak jakby czas zatrzymał się w czasach PRL.
Zdając się na lokalnych klientów baru, zamówiłam paszteciki na słono. Ten sławetny pasztecik, to nic innego jak drożdżowy pączek, kształtem przypominający nieco parówkę, smażony na głębokim tłuszczu z nadzieniem.
Ponieważ zamówiłam je na wynos, o jego smaku mogłam przekonać się dopiero w zaciszu pokoju hotelowego. I faktycznie tak jak mówiła dziewczyna, którą spotkałam w barze, smaku nie da się porównać do niczego innego. Jednak mnie pewnej części ciała nie urwało.
Jednak jako lokalną atrakcję warto było zobaczyć ten bar.
Czas na relaks.
Po takiej bombie kalorycznej, obowiązkowo zaserwowałam sobie sjestę. Żeby jednak spalić nadmiar kalorii, na wieczorowego wybrałam się na Jasne Błonia i Park Kasprowicza, które znajdowały się tuż obok mojego hotelu.
Ogromna połać parku rozciągała się aż po horyzont. Soczysta zieleń traw, aleje ze starymi drzewami i ludzie urządzający pikniki na trawie. I pomyśleć, że to wszystko w samym centrum miasta. Jak dla mnie idealne miejsce do porannego biegania, chwili relaksu i odpoczynku od miejskiego zgiełku.
W środku parku znajduje się Pomnik Czynu Polaków, który jest wyrazem szacunku i podziękowań za walkę.
Zagłębiając się w głąb parku, mogłam poczuć się jakby cały świat nie istniał. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, jak wiele atrakcji i ciekawych miejsc wartych odwiedzenia ma do zaoferowania Szczecin.
Po pełnym dniu wrażeń i wieczornym spacerze, spałam jak niemowlę.
Diament, szmaragd i krokodyl.
Wyjeżdżając ze Szczecina, nie mogłam też pominąć Jeziora Szmaragdowego, które znajduje się na obrzeżach miasta. Jak sama nazwa wskazuje, jezioro rzeczywiście jest koloru szmaragdowego.
Po dotarciu na miejsce przekonałam się, że jest to cudowne miejsce na krótki spacer wokół jeziora. A oprócz tego idealną scenerią na sesje zdjęciowe krajobrazu.
Przy okazji, cisza, spokój i mieniąca się szmaragdem tafla jeziora.
Odcienie turkusu.
Tym miłym akcentem kończąc swój pobyt w Szczecinie ruszyłam w stronę morza zahaczając o Jezioro Turkusowe.
Sam dojazd do niego prowadził przez środek lasu, gdzie droga była brukowana. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno mój GPS właściwie mnie kieruje. Na szczęście udało się do niego dotrzeć bez większych przeszkód.
Jezioro prezentowało się pięknie. Turkusowa woda i bujna roślinność dookoła. Niestety nie było możliwości, aby usiąść nad jego brzegiem i pokontemplować. Dlatego nie pozostało mi nic innego jak spacer wokół jeziora.
Panorama bez panoramy.
Po drodze zajrzałam na taras widokowy Wzgórze Zielonka, z którego jak głosiła tablica informacyjna można było zobaczyć Wsteczną Deltę Świny. Musiałam uwierzyć na słowo, że tak właśnie jest gdyż latem taras był zarośnięty krzakami, które uniemożliwiały patrzenie w dal. Jednak dzięki mapie, wiedziałam jaka panorama powinna się rozciągać. Uruchomiłam więc swoją wyobraźnię.
Skok przez płot.
Jako że nie lubimy z rodzicami chodzić dwa razy tą samą droga, postanowiliśmy wrócić do punktu skąd zaczynaliśmy spacer wokół jeziora ciut inną wydeptaną ścieżką. Kiedy byliśmy już u końca swej wędrówki, okazało się wybrana przez nas ścieżka prowadzi donikąd, a dokładniej do ogrodzenia szkoły i płotów posesji. Nigdzie nie było żadnego przejścia. Masz babo placek. Ponieważ zanosiło się na deszcz i powracanie do pierwotnej ścieżki zajęłoby nam zdecydowanie za dużo czasu, postanowiliśmy skorzystać z niekonwencjonalnego rozwiązania.
W tym miejscu od razu zaznaczam, że nie zachęcam nikogo do naśladowania i robienia podobnie. Nie pozostało nam nic innego jak przeskoczyć przez czyjś płot i polem dotarliśmy do głównej drogi. Całe szczęście, że w pobliżu nie było żadnego psa spuszczonego z łańcucha. Za to właściciel nie był do końca zadowolony.
Po takich emocjonujących przeżyciach ruszyliśmy w dalszą drogę. Późnym popołudniem dodarliśmy wreszcie do Świnoujścia. Po całym dniu wrażeń, z niecierpliwością pojechaliśmy przywitać się z Bałtykiem, ale to już kolejna historia.