Oko w oko z „rodowitym” Amerykaninem
Święta Bożego Narodzenia to dla mnie zawsze czas spotkań z rodziną, najbliższymi i przyjaciółmi. Odwiedziny dalekich krewnych, z którymi ostatni raz widziałam się na Wielkanoc. Wspólne siedzenie przy stole i wspominanie ludzkiej natury. A skoro jesteśmy w temacie spotkań, to podzielę się w wami moimi wrażeniami i spostrzeżeniami jak to jest spotkać się z „rodowitym”, a może bardziej powinnam napisać z „typowym” Amerykaninem.
Mity i fakty.
Pierwszy raz spotkałam grupę Amerykanów kilka lat temu, będąc na dwutygodniowej wymianie studenckiej w Niemczech. Wtedy nie rozumiałam ich zachowań i wydawały mi się one nieco dziwne. Zadawałam sobie pytanie, jak można jeść kanapkę z chipsami, albo zamawiać taksówkę, żeby przejechać sto metrów. Jeszcze bardziej dziwiło mnie, że na niedzielny obiad całą rodziną wybierali się do MC Donald. A wisienką na torcie był fakt, że w całej piętnastoosobowej grupie, tylko jeden chłopak był chudy jak szczypiorek.
W tym roku, podróżując po Stanach miałam doskonałą okazję, ponownie przyjrzeć się z bliska Amerykanom i znaleźć uzasadnienie (tylko niektórych) ich, jakże odmiennych zachowań. Pozostałe dziwactwa, wciąż są dla mnie zagadką. Nie pomógł nawet fakt, że mój kolega, z którym spędziłam część mojej podróży jest Amerykaninem.
Jak cię widzą, tak cię piszą.
Słysząc słowo Amerykanin, zapewne dla większości z was pierwsze skojarzenie brzmi: mega gruby, otyły, wcinający fast foody i popijający je colą. Po pierwszym moim spotkaniu z Amerykanami, też miałam takie przeświadczenie. Niestety, muszę was rozczarować (sama też byłam lekko zaskoczona). Wbrew pozorom większość Amerykanów, jest szczupła.
Owszem, są też ludzie otyli. Jednak sposób w jaki występuje u nich otyłość, przeszła moje oczekiwania. Pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy, to jakby ktoś założył im koło do pływania na biodra. Do tego, mają nienaturalnie rozbudowane same uda. Ich nogi przypominały mi nogi kurczaka. Masywne uda i cieniutkie łydki. Taki wygląd dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Trochę jakby ktoś przerobił ich w Photoshopie. Moim zdaniem obrazek dość komiczny. Zastanowiło, mnie z czego wynika fakt, że Amerykanie są tak bardzo rozbudowani jedynie w okolicy bioder. Jak się później dowiedziałam od mojego kolegi, do jedzenia, producenci dodają hormon wzrostu. Stąd też Amerykanie zawdzięczają temu swój oponkowaty wygląd.
Dystans do siebie.
Mogłoby się wydawać, że z powodu otyłości, Amerykanie będą mieli kompleksy na punkcie swojego wyglądu. Nic bardziej mylnego. Większość Amerykanów, nie przywiązuje większej wagi do ubioru, ani tego co mają na sobie.
Spotkałam ludzi ubranych bardzo elegancko i takich, którzy biegali w samych majtkach i podkoszulku. To co najbardziej mnie urzekło, to pewnego dnia spacerując ulicami Nowego Yorku, zobaczyłam jak kobieta ubrana w dres i z folią na głowie, wychodziła z salonu fryzjerskiego żeby uiścić opłatę w parkometrze, po czym z powrotem wróciła dokończyć fryzurę. Zero obciachu, czy onieśmielenia. W ogóle nie przejęła się tym jak wyglądała.
Dieta.
To co potwierdziło moje poprzednie obserwacje, to ilość jedzenia jaką pochłaniają Amerykanie. Porcje są ogromne. Pierwszy raz zamawiając jedzenie w restauracji, razem z moimi rodzicami, każdy z nas zamówił danie dla siebie. Przyzwyczajeni do europejskich rozmiarów, sądziliśmy że w Stanach również takie porcje otrzymamy. Jakie było nasze zdziwienie kiedy kelnerka postawiła przed nami trzy gigantyczne talerze parującego jedzenia. Można było tą ilością wykarmić małą armię. Było to dla nas nie do przejedzenia. Dlatego nauczeni doświadczeniem, w kolejnych miejscach, gdzie się stołowaliśmy, zamawialiśmy jedno danie na trzy osoby. Natomiast Amerykanie pochłaniali w pojedynkę taką porcję na raz.
O zbilansowanej diecie wśród Amerykanów też trudno mówić. Czekając na wejście do Parku Narodowego Sekwoi, obok nas na ławeczce siedziała trójka chłopców w wieku 7, 13 i 15 lat, w stosownym rozmiarze XXL, trzymając w ręku kanapki. Były one wielkości połowy bagietki. Kanapka wyglądała zwyczajnie, podobna do tej, jaką ja mam w zwyczaju robić sobie na wycieczkę: sałata, pomidor, szynka, ser żółty. W pewnym momencie, podchodzi do nich ich tata (również słusznych rozmiarów), i pierwsze co robi, wyciąga z ich kanapek pomidora i sałatę. Pomyślałam, że sam pewnie je zje. On natomiast wyrzucił wszystko do kosza. Nic dziwnego, że później tak wyglądają.
Sztuka gotowania.
Bardzo mnie zdziwiło, kiedy mój kolega oznajmił mi, że przeciętny Amerykanin nie gotuje. On wie jedynie jak zagotować wodę na herbatę, zrobić jajecznicę i odgrzać jedzenie w mikrofali. Chociaż i w tym przypadku na mikrofali mają specjalny przycisk „popcorn”, aby nie musieli się za długo zastanawiać jaki program nastawić. Zanikanie sztuki gotowania w domu w śród Amerykanów wynika, z tego, że jedzą oni na mieście. Dzieje się tak z wygody, ale też dlatego, że ich na to stać. Nawet mój znajomy, pomimo tego że lubi gotować (wyjątek, który potwierdza regułę), przyznaje że bardzo chętnie stołuje się na mieście. W domu jada tylko lekkie śniadanie lub wypija kawę, za to lunch i kolację jada w restauracji.
Bez samochodu, jak bez ręki.
Amerykanie są też bardzo wygodni i mega leniwi. Na początku wspominałam, że Amerykanie jakby mogli, to nie wysiadaliby wcale z samochodu. Najchętniej załatwiliby wszystko przez szybę samochodu. Przekonałam się o tym, między innymi podczas mojego pobytu w miasteczku niedaleko Doliny Śmierci. Na parkingu hotelowym, kiedy pakowałam bagaże do samochodu, pewna Pani wsiadła do swojego auta, przejechała sto metrów, zaparkowała przed recepcją hotelu, weszła do środka coś załatwić, po czym z powrotem wsiadła do auta (byłam przekonana, że pojedzie w dalszą drogę) i wróciła na swoje poprzednie miejsce parkingowe, żeby pójść z powrotem do pokoju. Otworzyłam oczy i buzię ze zdziwienia.
Mój kolega ze swoją dziewczyną, wcale nie byli lepsi. Jadąc z nimi na wycieczkę do Parku Narodowego Yosemitee, po drodze musieliśmy zrobić zakupy. Ponieważ jechaliśmy na dwa samochody, komunikacja była lekko utrudniona. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przed niewielkimi sklepikami. Sądziliśmy razem z moimi rodzicami, że to jest właśnie sklep, w którym mamy się zaopatrzyć. Wysiadając z auta, usłyszeliśmy że zatrzymaliśmy się jedynie kontrolnie, a do sklepu musimy jeszcze kawałek dojechać. Słysząc takie słowa, byliśmy przekonani, że właściwy sklep pewnie znajduje się jakich kilometr albo dwa dalej. Jak się okazało, przeparkowaliśmy samochód jedynie z drugiej strony budynku.
Jazda samochodem.
Pomimo różnych cudacznych nawyków, sposób jazdy i poruszania się po drodze Amerykanów, jest dla mnie zdecydowanie bardziej przyjazny, niż ten uprawiany w Polsce. W przeciwieństwie do nas, nie są agresywni na drodze i z byle powodu nie trąbią. Są dla siebie wyrozumiali i panuje zauważalna harmonia. Jazda na suwak, proszę bardzo, przepuszczają się i nikt nie stara się udowodnić, że jest ważniejszy na drodze. Wszyscy kierowcy jadą mniej więcej podobnym tempem, z dozwoloną prędkością lub nieznacznie wyższą. Kolega powiedział mi, że gdyby Amerykanin, jechał znacznie wolniej niż pozwalają na to znaki drogowe, inni kierowcy od razu by się zainteresowali zaistniałą sytuacją. Zawiadomiliby służby drogowe, w obawie że kierowca może mieć jakiś problem i potrzebna jest mu pomoc. Żałuję, że w Polsce nie ma takiej kultury jazdy samochodem.
W Ameryce mają czas.
Tak jak jazda na drodze po amerykańsku, jest mi o wiele bliższa, tak już parkowanie samochodu przy atrakcjach turystycznych, zaczynało mnie irytować. Amerykanie jadąc samochodem zachowywali stoicki spokój, tak samo wyglądało parkowanie. Najbardziej moja cierpliwość była wystawiana na próbę, kiedy trzeba było znaleźć miejsce do zaparkowania blisko wejścia do atrakcji turystycznej. Godne podziwu było jak Amerykanie grzecznie potrafili czasem objechać parking nawet dwa lub trzy razy, żeby zaparkować samochód. Polak dawno by już kombinował jak tu sprytnie zaparkować na trzeciego.
Sytuacja w każdym miejscu wyglądała tak samo, a wielkość parkingu nie miała znaczenia: Amerykanie powoli jechali w kolejce samochodów przez parking w poszukiwaniu wolnego miejsca. W momencie jak zauważyli, że inny samochód chce wyjechać, zatrzymywali się i cierpliwie czekali aż opuści parking, aby pierwszy z kolejki mógł zająć jego miejsce parkingowe. Pozostali kolejkowicze jechali dalej, w poszukiwaniu innego, wolnego miejsca. Pod tym względem Amerykanie mają czas.
Przekonałam się też o tym na własnej skórze, kiedy wraz z rodzicami znalazłam dosyć szybko miejsce do zaparkowania, natomiast moi znajomi musieli trochę dłużej pokrążyć. Kiedy oni szukali miejsca, my na nich spokojnie czekaliśmy. Zazwyczaj udawało nam się znaleźć dwa miejsca postojowe obok siebie, jednak tym razem dzieliła nas znaczna odległość. Po dziesięciu minutach oczekiwania, mój tata poszedł sprawdzić gdzie są i poinformować ich, w którym miejscu na nich czekamy. Kiedy wrócił oznajmił, że oni po prostu smarują się niespiesznie kremem. Po kolejnych dziesięciu minutach zaczęliśmy się zastanawiać i martwić czy wszystko jest w porządku. W końcu po kolejnych pięciu minutach dotarli do nas, bo jak się okazało, jeszcze zjedli sobie po kanapeczce.
Zgodnie z regułami gry.
Obserwując zachowania Amerykanów, nasunął mi się jeden wniosek, że Amerykanie podążają znaną i utarta ścieżką. Jeżeli przywykli do określonego schematu postępowania, to jakiekolwiek odstępstwo od normy spowodowałoby, że nie będą wiedzieli jak się zachować. Raz ustalone zasady i reguły zwalniają ich z myślenia i kreatywności.
Bardzo spodobało mi się, jak Amerykanie wsiadali do autobusu turystycznego. Na przystanku, gdzie zatrzymuje się autobus, są ustawione tasiemki (jak w parkach rozrywki), wyznaczające kolejkę. Wszyscy Amerykanie, zawsze grzecznie ustawiali się w kolejce i czekali na wejście do autobusu. Skoro jest stworzona kolejka, to znaczy że trzeba w niej stać. W przypadku kiedy zabrakło miejsca w autobusie, to Amerykanin kulturalnie czekał dalej, aż podjechał następny autobus. Podobnie było, przed wejściem na spektakl w Metropolitan Opera. Wszyscy cierpliwie czekali na swoją kolej żeby wejść. W Polsce natomiast, jak podjeżdża autobus turystyczny, czy też otwierają drzwi do teatru, to wszyscy na hura, byle być pierwszym i jak najszybciej się dostać do środka.
Small Talk
To czego mi brakuje w Polsce i wspominam najlepiej, to Amerykańskie nastawienie do innych ludzi i wszędobylski „small talk”. Nie miało znaczenia, czy rozmawiałam ze sprzedawcą na stacji benzynowej, z kelnerką w restauracji, sprzedawczynią w kasie biletowej, czy dopiero co spotkanym człowiekiem na ulicy. Podstawą każdej konwersacji była krótka pogawędka o tym jak się dziś miewam, skąd jestem, co robię i życzenie miłego dnia, które zawsze wprawiało mnie w dobry humor.
Przez całą moją podróż po Stanach, spotkałam się z ogromną życzliwością ze strony Amerykanów. Każdy był dla mnie miły, uprzejmy i uśmiechnięty. Oferował pomoc i służył radą. Spacerując ulicami San Francisco, byliśmy świadkami poważnego wypadku. Sprzedawczyni z pobliskiego sklepu widząc reakcję mojej mamy, wybiegła ze szklanką wody. Naturalnym zachowaniem było też wzajemne robienie sobie zdjęć. Amerykanie sami oferowali, że zrobią nam zdjęcie, aby cała rodzina była na zdjęciu. W zamian my, robiliśmy zdjęcie dla nich.
Nie ma ludzi doskonałych. Każda narodowość, nawet Amerykanie, ma swoje przywary i krążą o niej stereotypy. Staram się je jednak przełamywać, gdyż przy bliższym spotkaniu, dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy, których nie wyczytałabym w żadnej książce, ani encyklopedii.