Indie,  kultura,  ludzie

Edukacja w Indiach cz. I

Mieszkając w Indiach, nie tylko byłam wolontariuszem, ale również nauczycielem. Miałam możliwość uczyć indyjskie dzieci, a także przyjrzeć się z bliska, jak wygląda ich system edukacji podstawowej w różnych rejonach Indii.

To co mnie najbardziej zadziwiło na samym początku, to że w Indiach, funkcjonują obok siebie równolegle dwa światy. Obok eleganckich i nowoczesnych budynków są też slumsy. Hindusi (zwani też Indusami lub Indyjczykami) nic z tym nie robią bo uważają, że tak po prostu jest i przyjmują to za normę. Podobnie jest z edukacją.

Szkoły publiczne, prywatne i te inne.

Publiczne szkoły są bezpłatne, za to poziom kształcenia stosunkowo niski. Z opowiadań wiem, że dzieci nie są też zbyt dobrze traktowane. Często wobec uczniów stosuje się dotkliwe kary. W przypadku, kiedy dziecko nie jest wybitnym geniuszem, lub z błahych względów nie wpisuje się w ramy szkoły, zostaje z niej po prostu wydalone. Kadra pedagogiczna też zostawia wiele do życzenia.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałam się, że często nauczycielami są osoby, które skończyły jedynie podstawówkę. A w biedniejszych rejonach zdarza się nawet, że osoby te nie mają skończonej żadnej szkoły. Przekonałam się o tym, gdy pewnego razu do szkoły, w której uczyłam, przyjechali z wizytą nauczyciele z innej szkoły. Wśród nich była nauczycielka języka angielskiego, która nie potrafiła powiedzieć ani jednego słowa w języku angielskim. Dlatego uczyła dzieci tego języka, w języku hindi.

Natomiast szkoły prywatne, gdzie poziom edukacji jest na znacznie wyższym poziomie, jest kosztowny i nie każdego stać, aby posłać tam swoje dziecko. Czesne w takiej szkole, za jednego ucznia, wynosi jednomiesięczną pensję jednego rodzica. Rodziny najczęściej są wielodzietne, więc tym bardziej jest to niemożliwe.

Widziałam także napisy umieszczone na szkołach „International school” lub „ middle English level ”. Bardzo zastanawiało mnie, czy faktycznie są to szkoły międzynarodowe i z wysokim poziomem nauczania języków. Jak się okazało, to po prostu hasła, które mają zachęcić rodziców, do posłania swoich pociech właśnie do tej szkoły. Reklama dźwignią handlu.

W Indiach jest wiele dzieci, które z różnych względów, nie mają dostępu do edukacji państwowej. Stąd też, Stowarzyszenia, organizacje NGO (pozarządowe), zakładają swoje własne szkoły, placówki, w których dają możliwość nauki i rozwoju tym niechcianym dzieciom. Dlatego dla dzieci pochodzących z ubogich, patologicznych rodzin i marginesu społecznego, powstają takie miejsca jak Ananya Trust. Ja uczyłam właśnie w tej szkole.

Moja szkoła.

Ananya Trust, jest to szkoła z internatem, w której dzieci mają możliwość edukacji nieformalnej. Przypomina ona metodę Montessori. Poza zajęciami z tradycyjnych przedmiotów jak: język angielski, język hindi, matematyka, fizyka, informatyka, uczą się też jak szyć, gotować, sprzątać i prać. Poznają zasady funkcjonowania w grupie i pomagania sobie nawzajem. Szkoła liczy około 60 uczniów, w wieku od ośmiu do osiemnastu lat. Większość z nich pochodzi z północnej części Indii. Przybywają wraz z rodzicami na południe w poszukiwaniu pracy. Część dzieci przychodzi na zajęcia regularnie, niektóre z nich pojawiają się zaledwie kilka dni w miesiącu, a czasem nie przychodzą przez cały miesiąc, ponieważ muszą zająć się młodszym rodzeństwem. Niektóre dzieci chodzą do szkoły tylko przez kilka miesięcy albo rok, ponieważ ich rodzina postanawia się przenieść w inne miejsce za pracą.

Na początku, zgodnie z założeniem mojego projektu, w ramach Wolontariatu Europejskiego, miałam jedynie spędzać z dziećmi czas pozalekcyjny, czyli tzw. czas wolny. Organizować im gry i zabawy, dodatkowe zajęcia artystyczne, jak również pomagać w codziennych czynnościach.

Byłam zaintrygowana, jak to będzie współpracować z taką młodzieżą i na dodatek tak dużą grupą na raz.

Życie jednak pisze swój własny scenariusz….

Ze względu na braki kadrowe wśród nauczycieli, dostałam propozycję, aby dodatkowo uczyć dzieci również innych przedmiotów jako nauczyciel. Dlaczego nie. Przecież miałam już doświadczenie w pracy z dziećmi jako instruktor tańca. Założyłam, że nie sprawi mi to większych trudności. W końcu dzieci to dzieci. Poza tym, zakres wiedzy z podstawówki, nie jest bardzo rozległy i każdy z nas umie pisać i czytać, zna tabliczkę mnożenia, czy też pory roku.

Edukacja nieformalna.

Całe życie byłam przyzwyczajona uczyć się w szkole z podręczników. Dlatego bardzo się ucieszyłam, z wiadomości, że dzieci w tej szkole będą uczyć się w oparciu o informacje zawarte w codziennej prasie. Było to dla mnie sporym ułatwieniem, gdyż nie musiałam trzymać się określonego schematu i podstawy programowej. Dawało mi to dużą swobodę i dowolność w uczeniu. W oparciu o gazetę i informacje się w niej znajdujące na dany temat, sama wybierałam metodę, jaką zamierzałam dzieci uczyć.

Tak jak gazeta podzielona jest na różne sekcje, tak samo i dzieci zostały przyporządkowane do grup. Każda z nich miała nazwę innej sekcji z gazety. Łącznie było sześć grup: sportowa (khel), kulturowa (sanskriti), naukowa (vigyan), biznesowa (vyapara), reporterzy i politycy. Grupy liczyły dziesięcioro dzieci. Były one podzielone ze względu na wieku oraz umiejętność pisania i czytania.

Skoro wszystko kręciło się wokół gazety, to łatwo można się domyśleć, że poszczególne grupy były uczone przedmiotów przez pryzmat sekcji w jakiej się znajdowały. Przykładowo: w grupie sportowej nauczyciel angielskiego uczył ich słówek po angielsku związanych ze sportem, z matematyki omawiał system liczenia punktów w danej dyscyplinie, inny nauczyciel omawiał z nimi zasady gry.

Dla mnie istny raj. Nie dość, że mogłam puścić wodze fantazji i tworzyć ciekawe projekty, to miałam możliwość uczyć ich praktycznych rzeczy, które przydadzą się im w późniejszym życiu. Już zacierałam ręce, że wybiorę sobie w miarę ogarnięte i starsze grupy, z którymi poprowadzę bardziej ambitne zajęcia, aż tu nagle dostaję informację, że poprowadzę zajęcia ze wszystkimi grupami po kolei. Mina mi odrobinę zrzedła.

Na szczęście, zawsze mogłam liczyć na pomoc pozostałych nauczycieli. 

Od teorii do praktyki.

Wydawać by się mogło, że jaka teoria taka praktyka. Otóż nie.

Każda grupa była inna i wymagała zupełnie innego podejścia. Jedni współpracowali ze mną z bardzo dużym zaangażowaniem, inni zaś mieli do tego, co akurat chciałam im przekazać ambiwalentny stosunek. Kluczem do sukcesu było zdobyć ich zaufanie i szacunek, a przede wszystkim znaleźć temat, który ich zainteresuje.

Największe trudności sprawiały mi zajęcia z najmłodszymi, ośmiolatkami, ponieważ one dopiero co zaczynały się uczyć angielskiego, a ja dopiero co zaczynałam się uczyć Kannady. Zatem nasza komunikacja wyglądała dosyć komicznie. Raz chcąc zawołać wszystkie dzieci do klasy w ich języku, okazało się, że kazałam im właśnie nie przychodzić.

Miałam grupę, która godzinami mogłaby by wysłuchiwać o tym jaka jest Polska, jakie są nasze potrawy, co lubimy robić, w co się ubieramy, jaka jest pogoda. Mogłam z nimi siedzieć cały dzień i wyłącznie opowiadać im niezwykłe historie o Polsce.

Inna zaś ubóstwiała tańczyć. W każdej wolnej chwili prosili, abym nauczyła ich nowego kroku tanecznego. Potem ćwiczyli go cały dzień, aby wieczorem przed kolacją, pochwalić się jakie zrobili postępy. Każdy z nich chciał choć na chwilę skupić na sobie uwagę i być w centrum zainteresowania, dlatego musiałam spojrzeć na każdego bez wyjątku z osobna.

Każdy dzień był inny i stawiał przede mną nowe wyzwania. W żadnym wypadku nie narzekałam na nudę. Przy tak licznej ferajnie było to fizycznie niemożliwe. Musiałam też wykazać się wielką kreatywnością i zawsze posiadać plan B, gdyby przypadkiem zaplanowany temat na zajęcia okazał się w oczach dzieci niewypałem.  

Wyjście awaryjne.

Pamiętam, jak podczas zajęć z jedną grupą akurat opowiadałam im o Polsce i uczyłam podstawowych zwrotów po polsku. Przez pierwsze dziesięć minut, wszystkie dzieci w grupie słuchały co do nich mówię w idealnym w skupieniu. Na tym się skończyło. Ich limit uwagi został wyczerpany. Dwóch chłopaków zaczęło grać o stół jak na perkusji, inni zaczęli prowadzić swoje własne rozmowy, a kolejny uczeń zdecydował, że utnie sobie drzemkę. I co miałam zrobić przez pozostałe 25 minut lekcji?

I tu przychodzi moment mojej największej dumy. Ponieważ nauka słówek przestała ich interesować, więc zaczęłam im opowiadać o spełnianiu marzeń i o tym jak to się stało, że zostałam tancerką.

W tym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie rozmowy ustały, chłopaki przestali grać, a jeden co siedział na stole, szybko przesiadł się na krzesło. Cała grupa w idealnej ciszy słuchała z zainteresowaniem mojej opowieści. Było to coś niesamowitego. Duma mnie rozpierała od środka.

Nie tylko ja uczyłam te dzieci, ale również one nauczyły mnie, odkrywać świat na nowo, że „teraz” jest najważniejsze. Sprawiły, że uśmiech nie schodził mi z twarzy. Czułam się szczęśliwa, że mogłam ich czegoś nauczyć, nawet bardzo prostego. Coś co dla mnie jest oczywiste (jak znajomość godziny na zegarze) i banalne, dla nich jest nie lada wyzwaniem.

Wiem, że nie wszystkie dzieci z tej szkoły będą miały świetlaną przyszłość, ale ogromnym osiągnięciem będzie jeżeli choć jedno uwierzy w siebie i w swoje umiejętności. Świadomość, że się do tego przyczyniłam, jest dla mnie jako nauczyciela, największym prezentem jaki mogłam dostać od ucznia.

(To dopiero jedna strona medalu edukacji w Indiach. Ta druga, która zmroziła mi krew w żyłach będzie w kolejnej części)   c.d.n.