aktrakcje,  Indie,  podróże

Taj Mahal – czyli co warto zwiedzić w Agrze.

Rankiem, skoro blady świt nastał, zabrałam swoje rzeczy z pokoju hotelowego i ruszyłam na dworzec kolejowy, gdzie czułam zew przyzywającej mnie przygody.

Widok na miasto z dworca w Delhi
Dworzec kolejowy w Delhi

A tak mniej poetycko, biorąc przykład z Hindusów, postanowiłam zwiedzać Indie powoli. Nie mając konkretnej daty powrotu do Polski, postanowiłam nie spieszyć się. W końcu żyje się tylko raz.

Na dworcach znajdują się poczekalnie tylko dla kobiet
Dworzec w Delhi
Powoli, powolutku.

Cóż, wyszło mi to na dobre. Ponieważ do ostatnie chwili, nie wiedziałam czy zostanę jeden dzień dłużej w Delhi, czy też jadę do Agry, pociąg rezerwowałam w ostatnim momencie. W związku z tym, poranne godziny pociągów, były już wyprzedane. Dlatego wybrałam jeden w porze obiadowej, aby dotrzeć do Agry jeszcze przed zmrokiem. Przynajmniej nie zafundowałam sobie zrywania się z łóżka o godzinie czwartej rano, żeby dotrzeć na poranny pociąg.

Zycie toczące się na dworcu
Zejście na perony

Na dodatek, przy wymeldowaniu się z hotelu w Delhi (o tym, co zwiedziłam w Delhi możecie przeczytać tutaj i tutaj), okazało się, że są lekkie zawirowania z płatnością za pobyt, więc chwilę dłużej zeszło mi z opuszczeniem hotelu. Tym lepiej, że mój pociąg był w południe. Potem dojazd na dworzec kolejowy i jazda do Agry.

Podróż była dosyć krótka, jak na indyjskie standardy, gdyż trwała jedynie trzy godziny. Potem standardowo riksza z dworca do hostelu i mogłam rozkoszować się kolejnym dniem podróży.

Gościnność.

Po dotarciu do hostelu Zigzag, poznałam przemiłego właściciela Mosesa. Był on bardzo gościnny i pomocny, a wszystkich gości traktował jak członków rodziny.

Doradził mi, abym zobaczyła Taj Mahal wraz ze wschodem słońca, który rozpoczyna się o 5.30 rano. Choć mój plan zakładał normalne godziny zwiedzania, czyli godzina 10.00, jak się później okazało, warto było posłuchać rady lokalnych ludzi.

Z właścicielem hostelu

Po tak miłej pogawędce i chwili relaksu, poszłam coś zjeść. Tym razem również posłuchałam rekomendacji właściciela. Za jego namową udałam się do lokalnej knajpki New Agra. Jedzenie było wyborne. Napełniwszy brzuch do syta, poszłam wyjątkowo wcześnie spać, gdyż czekała mnie pobudka z samego rana.

Restauracja New Agra od kuchni
Wczesnym rankiem.

Wybiła godzina piąta. Pomimo dantejskiej pory, wyskoczyłam z łóżka, żeby przygotować się do wyprawy. W końcu czego nie robi się dla Taj Mahal.

O godzinie 5.30 rano, zgodnie z umową, podjechał kierowca rikszy, który zawiózł mnie pod wejście. Było mi lżej na duszy być tak wcześnie rano na nogach, gdyż razem ze mną na zwiedzanie Taj Mahal, wybrała się jeszcze jedna dziewczyna z hostelu.

Kiedy wysiadłyśmy od strony West Gate, czekał nas jeszcze kilkuminutowy spacer do kas. Pomimo że dopiero świtało, sporo ludzi zmierzało w tym samym kierunku co i my.

Poranna zbiórka lokalnych fotografów

Jak zawsze, przy wszystkich większych atrakcjach turystycznych, obowiązywała oddzielna kolejka dla turystów. Kwota aby dostać się do środka kompleksu, zwalała z nóg. Dla obcokrajowców wynosiła 1300 rupii, zaś Hindus płacił 50 rupii. Cena obejmowała ochraniacze na buty, butelkę wody, niby darmowego przewodnika, możliwość skorzystania z toalety wewnątrz kompleksu i wejście do wnętrza samego Taj Mahal.

Z przewodnikiem, czy bez.

Mając koleżankę z hostelu za towarzystwo, postanowiłam pominąć usługę przewodnika. Mimo że był za darmo, to i tak z pewnością przewodnik wyciągnie rękę po napiwek. Do tego większość historii, które opowie, mogę przeczytać w Internecie. Zapewne też, będzie chciał cię przeprowadzić w miarę szybko przez wszystkie punkty programu, aby potem oprowadzić kolejną grupę.

Aczkolwiek, plusem skorzystania z przewodnika kiedy podróżujesz samemu, jest to, że masz przy okazji fotografa, który zrobi ci zdjęcia (inne niż ze selfie sticka).

Choć przewodnicy znają fajne miejsca, gdzie należy się ustawić, aby wyszło genialne zdjęcie, przy odrobinie sprytu, sama też skorzystałam z tych miejscówek. Po prostu podpatrywałam przewodników, gdzie ustawiają swoją grupę i potem robiłam to samo.

Dzięki temu miałam wiele wyjątkowych ujęć, w tak wyjątkowym miejscu.

W kolejce do zdjęcia.

Jednak żeby mieć na swoim aparacie to unikatowe ujęcie, musiałam swoje odstać. We wszystkich kultowych miejscach, w których należało zrobić zdjęcie, były kolejki, gdyż każdy chciał mieć tam swoją małą sesje zdjęciową.

Nie chcę pomyśleć co by było w niedzielę, kiedy do wszelkich atrakcji ściągają tłumy turystów indyjskich. Jak również, gdyby nie był to okres po covidzie. Z łatwością mogłam dostrzec, że ze względu na covid, było zdecydowanie mniej turystów zagranicznych. Co jednak nie zmieniało faktu, że razem z koleżanką musiałyśmy swoje odstać, aby zrobić sobie zdjęcie bez nadmiernego tłumu ludzi w tle.

Zapewne, gdybym pojawiła się o godzinie 10.00 tak jak pierwotnie planowałam, zrobienie zdjęcia zajęłoby mi znacznie więcej czasu.

Jeden z cudów świata.

Samo Taj Mahal zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Niesamowite mauzoleum. Emanujące swoją własną aurą, która przyciągała jak magnes.

Patrząc na ten niezwykły cud świata, mogłam w pełni zrozumieć dlaczego nazywany jest klejnotem w koronie Indii. Symetria, misterne rzeźbienia, lśniący biały marmur, do tego otoczony ogrodami z bujną roślinnością.

Taj Mahal zwane jest też indyjską świątynią miłości. Został wzniesiony przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów, jako swoisty hołd, na pamiątkę przedwcześnie zmarłej, ukochanej żony Mumtaz Mahal.

Jak wielka musiała być to miłość i uczucie do ukochanej kobiety, aby pokusić się o wybudowanie architektonicznej perły.

Obiekt westchnień.

Niestety z powodu chmur, nie udało mi się uchwycić cudowności Taj Mahal o wschodzie słońca. Mimo to, mogłam podziwiać majestat budowli bez końca, zatrzymując się co chwila, aby zrobić jej zdjęcie.

Choć większość zdjęć wyglądała podobnie, to mogłabym robić to samo ujęcie przez cały dzień.

Plac, na którym znajduje się Taj Mahal
Meczet z boku Taj Mahal
Zagadka tajemniczej kałuży.

Obchodząc Taj Mahal dookoła, pod arkadami Meczetu, zastanawiałam się dlaczego w niektórych miejscach podłoga była mokra.

Część meczetu
Meczet

Moje wątpliwości rozwiał chłopak, który zaoferował, że pokaże nam idealne miejsce, gdzie wychodzą doskonałe zdjęcia z Taj Mahal w tle i to w odbiciu wody.

Arkady meczetu obok Taj Mahal

I właśnie po tych zdjęciach zrobionych przez chłopaka (wiadomo, napiwek się należał), odkryłam tajemnicę mokrej podłogi. Lokalni przewodnicy i fotografowie, celowo rozlewają odrobinę wody, aby zrobić takie ujęcie.

Dzięki temu, nauczyłam się kolejnego fajnego triku do robienia zdjęć. Jakby to powiedziała jedna ze znanych osób: „ja się całe życie uczę”.

Małpy skaczą jak szalone.

W przerwie między kolejnymi zdjęciami, usiadłyśmy na ławce, aby podziwiać ten hipnotyzujący grobowiec.

Siedząc na ławce, niedaleko mnie, dwie małe małpki zaczęły się ze sobą bawić, więc postanowiłam nakręcić filmik z ich udziałem.

Choć wydawało mi się, że upłynęła dosłownie chwila, dla małp było to jednak o chwilę za długo. Nagle, z pewnej odległości, ni stąd ni z owąd podleciały do mnie dwie dorosłe małpy i zaczęły mnie atakować. Zupełnie zignorowały za to moją koleżankę. Zaczęły mnie ciągnąć za co tylko się dało: spodnie, torbę i szal.

Nagranie, które znalazło się w Agra News na Facebooku: https://www.facebook.com/agraleaks/videos/taj-mahal/488789336114783

Za wszelką cenę starałam się im wyrwać, co nie było aż takie łatwe, bo miały zaskakująco mocny chwyt. Na szczęście udało mi się wyrwać z ich szponów i odejść na bezpieczną odległość, choć jeszcze przez chwilę chciały mnie gonić.

Widocznie małpy nie lubią kiedy ktoś nagrywa ich maleństwa. Na szczęście inne małpy już mnie nie zaczepiały. Aczkolwiek omijałam je szerokim łukiem.

Odrobina sławy.

Oczywiście stałam się dodatkową lokalną atrakcją, gdyż okazało się, że znajdujący się ludzie w pobliżu, zaczęli kręcić filmiki.

https://www.facebook.com/agraleaks/videos/taj-mahal/488789336114783 

Wieczorem okazało się, że filmik ze mną w roli głównej zrobił furorę w sieci i znalazłam się na stronie lokalnych widomości z Agry.

Wskazówka: Uważajcie na małpy!!! Bestie są mega bystre i spostrzegawcze.

Pomimo podniesionego poziomu adrenaliny i walki o życie, nadal zachwycałam się niezwykłością Taj Mahal.

Zachwytu ciąg dalszy.

Dzień wcześniej, czytając że na zwiedzenie Taj Mahal, trzeba przeznaczyć minimum trzy godziny, poddawałam to wątpliwością. Jednak będąc na miejscu, okazało się, że te trzy godziny i to o tak wczesnej porze, to minimum żeby obejść cały kompleks. Poza tym, miejsce jest tak wyjątkowe, że warto po prostu usiąść na ławce i rozkoszować się widokiem Taj Mahal. Istna bajka.

W dodatku otoczony niezwykłą energią. Choć może nie każdy w nią wierzy, jednak stojąc przed obliczem majestatu, nawet największy niedowiarek przekona się, że w Taj Mahal czuć jego silne, pozytywne oddziaływanie.

Ogrody otaczające Taj Mahal
W poszukiwaniu śniadania.

Po porannym obcowaniu z jednym z cudów świata, trzeba było zjeść śniadanie. Niestety w pobliżu Taj Mahal, nigdzie nie mogłam zlokalizować jakiegokolwiek straganu, który sprzedawałby śniadanie. Dlatego poszłyśmy w stronę Agra Fort, który i tak był kolejnym celem mojego zwiedzania.

Lokalne stragany

Ponieważ odległość między tymi dwoma zabytkami wynosiła zaledwie dwa kilometry, postanowiłyśmy się przejść. Oczywiście po drodze, zatrzymywali się kierowcy, którzy oferowali nam podwózkę.

Kiedy dotarłyśmy w pobliże Fortu, załapałyśmy się na śniadanie w lokalnym food trucku. Tym razem wybór padł na pav bhaji. Jak zawsze palce lizać jeśli chodzi o indyjskie jedzenie.

Fortyfikacja.

Przyszedł czas na Agra Fort. Tutaj, tak samo jak w Taj Mahal kazali zostawić mi selfie stick w przechowalni.

Wskazówka: Wybierają się do Taj Mahal i Agra Fort ograniczcie rzeczy do niezbędnego minimum. Nie zabierajcie ze sobą selfie stick, bo każą wam go oddać do przechowalni. A trzepią bagaże dokładnie. Mając bilet do Taj Mahal, obowiązuje zniżka 50 rupii, ale i tak 600 rupii trzeba zapłacić za wejście do Fortu. Ponoć można zeskanować kod QR i kupić bilet online. Aczkolwiek nie wiem czy ta opcja działa z zagranicznymi kartami płatniczymi.

Już od samego progu fortu, zaczepiali nas lokalni przewodnicy, którzy bardzo chcieli, aby skorzystać z ich usług. Ceny takiej przyjemności wahały się od 600 – 1000 rupii. Postanowiłyśmy jednak i w tym przypadku zwiedzić fort na własną rękę.

Pomimo tego, że już  z oddali dostrzegałam jak duży jest fort, stojąc z nim oko w oko, mogłam w pełnej okazałości zobaczyć jego rozmiary. Jest to ogromna forteca, która zachwyca swoim majestatem.

Rozmiar XXL.

Wewnątrz murów, fort przypominał istny labirynt, w którym było pełno przejść, placów, zaułków, różnych okazałych budowli. Nie zabrakło w nim także tarasów ze wspaniałymi widokami i misternych zdobień.

Przechadzając się po Forcie, łatwo mogłam sobie wyobrazić potęgę władców z dynastii Wielkich Mogołów. 

Podczas zwiedzania fortu nasunęła mi się pewna myśl. Tak jak w Stanach Zjednoczonych praktycznie wszystko jest w rozmiarze XXL (o czym przeczytacie w innym wpisie), tak w Indiach praktycznie wszystko ma powierzchnię XXL i taki sam dystans do pokonania.

Zakrywanie ust i nosa.

A gdyby ktoś pytał o maseczki. Na oficjalnych stronach indyjskich jak i polski MSZ, podaje że w Indiach, w miejscach publicznych należy nosić maseczki.

W praktyce wyglądało to tak, że maseczkę nosił ten kto chciał. Przy atrakcjach turystycznych nadal widniały kartki, że wejście jedynie w maseczce, ale w tak licznym kraju, nikt tego nie przestrzegał. Także jedni nosili maseczki, inni nie. Ja jestem pełna uznania dla tych, którzy je nosili przy takich upałach.

Pogoda w kratkę.

Po skończonym tour de fort, zajrzałyśmy jeszcze na lokalny market. Nie urzekł mnie niczym specjalnym. Widziałam zdecydowanie lepsze w Indiach. Nie omieszkałam jednak zakupić pysznego kokosa do picia.

Na lokalnym bazarze
Stoisko ze indyjskimi słodyczami

Choć dzień dopiero na dobre się zaczął, pogoda nie była aż tak łaskawa. Deszcz, potem słońce, potem odrobina chmur (chociaż było miło odpocząć od upału), a potem znowu deszcz i ulewa. I tak w kółko.

Lokalny warzywniak na bazarach
Sprzedaż papieru

Do wyboru miałam dalsze zwiedzanie miasta lub powrót do hostelu. Ponieważ co chwila padało, a parasolkę zostawiłam w hostelu, postanowiłam wrócić, gdyż zwiedzanie miasta i ogrodów w deszczu to żadna przyjemność, w szczególności że miałam do wykorzystania jeszcze jeden dzień.

Lokalny market
Słodko-gorzki smak.

Po zregenerowaniu sił, razem z koleżanką pojechałyśmy na kolację do Sheores Hangout Cafe. Kawiarnia była prowadzona przez osoby zaatakowane kwasem, a dochód ze sprzedaży trafiał na leczenie osób poszkodowanych i ich wsparcie.

Wnętrze było urzekające. Zaś w oczekiwaniu na jedzenie, obejrzałyśmy film dokumentalny przedstawiający historię kilku kobiet, które zostały oblane kwasem. 

Po smacznym posiłku, przyszedł czas na uregulowanie płatności. To co zwróciło moją uwagę, to brak cen w menu. Przy kasie okazało się, że restauracja działa na zasadzie datków. Każdy mógł zapłacić za posiłek tyle ile uważał za stosowne.

I w tym momencie, czar prysł. Znając ceny jakie zazwyczaj obowiązują za zamówione przez nas dania, ale w innych miejscach, chciałyśmy zapłacić dokładnie tyle samo. Spotkało się to z lekkim oburzeniem kelnerki, która nas obsługiwała i stwierdzeniem, że to zdecydowanie za mało i lokal poniesie straty. Poprosiłyśmy więc, aby kelnerka obliczyła ile według niej powinnyśmy zapłacić za kolację. Cena była trzy razy wyższa. Nie chcąc się wykłócać, zapłaciłyśmy zawyżoną ceną i wyszłyśmy.

Tak jak wieczór zapowiadał się bardzo udanie, tak zostawił za sobą gorzki posmak.

Którą wybrać z dróg.

Nastał nowy dzień, a wraz z nim wróciło mi pozytywne nastawienie do zwiedzania. W wiadomościach zapowiadali, że pogoda ma być podobna do dnia poprzedniego, czyli pochmurnie i deszczowo. Nie zrażona prognozą pogody, postanowiłam zrealizować plan zwiedzania.

Widok ulicy podczas jazdy rikszą

Jako że dzień poprzedni przyniósł sporo deszczu i zwiedzanie zakończyłam na Agra Fort. Dlatego dzisiejszy dzień chciałam wykorzystać w pełni, gdyż był to już ostatni dzień mojego pobytu w Agrze.

W pierwszej kolejności wybrałam się do Fatehpur Sikri, czyli kompleksu pałacowego. Ponieważ zabytek znajdował się jakieś czterdzieści kilometrów od Agry, musiałam rozkminić w jaki sposób dostać się do atrakcji.

Z pomocą przyszedł mi Moses, właściciel hostelu, w który się zatrzymałam. Jego pomoc okazała się niezastąpiona. Jako lokals, najlepiej orientował się w cenach i możliwościach dotarcia do zabytku.

Objezdny głośnik, wykorzystywany przy okazji parad i festiwali

Było wiele różnych wariantów do wyboru.

Wskazówka: Aby dojechać do Fatehpur Sikri można skorzystać z kilku opcji:
  1. Należy dostać się na dworzec autobusowy, skąd odchodzą lokalne autobusy w cenie 50 rupii w jedną stronę (niestety wiąże się to z całodniową wycieczką).
  2. Można zamówić rikszę z kierowcą, który dodatkowo obwiezie was jeszcze po innych atrakcjach miasta, jak: Akbar Tomb, Baby Taj, Ogrody, zatrzyma się na obiad i na was wszędzie poczeka za 1300 rupii (co jest bardzo dobrą ceną w stosunku do ilości rzeczy jakie zobaczycie).
Wybierz dwójkę.

Ponieważ chciałam zobaczyć jeszcze pozostałe zabytki w Agrze, dlatego zdecydowałam się na wariant numer dwa. Według obliczeń właściciela hostelu, licząc ilość atrakcji, które chciałam zobaczyć i wypad poza Agrę, powinnam zapłacić za całodniową wycieczkę około 1300 rupii.

Mając zaprzyjaźnionych kierowców, wystarczył jeden telefon właściciela i udało się znaleźć kierowcę, który za wspomnianą kwotę zawiezie mnie w wyznaczone miejsca. Dodatkowym atutem było to, że znał drogę do każdej atrakcji. Co, uwierzcie mi, nie jest tak oczywiste i popularne w Agrze.

Po około półtora godzinnej jeździe, gdzie przez cały czas towarzyszyło mi słońce, dotarłam na główny parking atrakcji, skąd mogłam skorzystać z podwózki mini autobusem lub po prostu dojść na piechotę. Ponieważ dojście zajmowało zaledwie piętnaście minut, postanowiłam zrobić sobie spacer.

Widok na miasto Fatehpur Sikri

Idąc za drogą, bez problemu trafiłam do pałacu. Wszak była to jedyna główna droga prowadząca do atrakcji.

Zbliżając się do wejścia, lokalni mieszkańcy i przewodnicy, widząc białego turystę od razu wskazywali mi, w którą stronę mam się udać i gdzie jest wejście. Nie musiałam nawet się pytać. Sami wychodzili z inicjatywą. Opieka pełną gębą.

Wejście od strony Meczetu
Część sakralna.

Kompleks pałacowy poprzedzony jest częścią muzułmańską, więc od niego zaczęłam swoje zwiedzanie.

Najpierw zostawiłam swoje buty przed wejściem, a potem poszłam zobaczyć meczet. Jak zapewne możecie się spodziewać, od razu zaczepił mnie pracownik, który bardzo chciał podzielić się swoją wiedzą. Zapewniał, że jest za darmo i w ramach swoich obowiązków oprowadza turystów.

Choć usilnie starałam się zgubić ogon, on trzymał się wyjątkowo mocno. Po skończonej rundce wokół zabytku, zachęcał mnie abym zajrzała do jego pracowni. Niby był to jego mały warsztat pracy, a tam czekał już na nas jego kolega. Jak wszyscy sklepikarze, zachęcał mnie do kupienia słonia wyrzeźbionego z marmuru, w środku z małym słownikiem.

Standardowe: „tylko popatrz, nie trzeba kupować”, po czym dodaje „ale może dla mamy, albo babci, jedyna taka okazja”. Kiedy jednak nie dałam się namówić na zakup pamiątek, mój przewodnik grzecznie się pożegnał i mogłam do woli cieszyć się cudnymi widokami.

Grobowce

Kiedy się już napatrzyłam wystarczająco na część muzułmańską, zabrałam swoje buty i udałam się do części pałacowej.

Tour guide.

Tam również zaczepił mnie lokalny jegomość, oferujący usługi przewodnika. Starał się mnie przekonać, że do obejrzenia jest ponad czterdzieści budynków i tylko on zna sekretne miejsca i świetne miejscówki na zdjęcia.

Uparcie twierdził, że tylko z nim dam radę zobaczyć wszystkie czterdzieści parę punktów kompleksu pałacowego, co jest niemożliwe do wykonania samemu. W tym momencie, odezwał się we mnie duch wojownika. Jak to? Ja sobie nie poradzę i nie zwiedzę wszystkiego?

Wskazówka: Naciągaczy oferujących usługi przewodnika jest pełno, więc nie dajcie się nabrać, że przewodnik jest for free i ma licencję rządową. Oni wszyscy pokazują rządową legitymację, a niestety nie ma jak tego zweryfikować.

Mając już doświadczenie w zwiedzaniu Indii, jak zwykle grzecznie acz stanowczo odmówiłam takich luksusów, bo pałac można śmiało zwiedzić na własną rękę.

Część świecka.

Cudownie zachowane budynki, rzeźby, ogrody i baseny, świadczyły o tym, że kiedyś musiało tętnic tu życie.

Jednak zbyt daleka odległość od wody i ciągle nawiedzające susze, sprawiły, że dość szybko miejscowość stała się miastem-widmem. Jednak dzięki temu, do dziś można podziwiać to architektoniczne dzieło sztuki.

Potem przyszedł czas na powrót do Agry i dalszy plan wycieczki. Jednak ponieważ było już południe, żołądek też upomniał się o swoją porcję atrakcji.

Coś na ząb.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy przydrożnym barze. W Indiach takie jadłodajnie nazywane są Dhaba, gdzie można zjeść smacznie i w miarę tanio.

Po przejrzeniu karty, wybrałam Dum Aloo Kashmiri, czyli ziemniaczki nadziewane serem paneer w kremowym sosie curry z nerkowca, do tego jeszcze pieczywo naan. Rozkosz dla podniebienia.

Wskazówka: W lokalach z AC liczą sobie więcej za danie, gdyż masz podniesiony standard lokalu. Dlatego jeżeli nie potrzebujecie dodatkowego chłodu, wystarczy wybrać miejsce z wentylatorami. Dodatkowo stawiają na stole wodę butelkowaną, za którą, jeżeli z niej skorzystacie, doliczą wam kwotę do rachunku.
Kolejny władca.

Kiedy zaspokoiłam podstawowe potrzeby życiowe, mogłam ruszać dalej. Kolejny punkt programu to zwiedzenie Akbar Tomb, znajdujący się w przyklejonej do Agry Sikandrze.

Grobowiec, w którym został pochowany władca Wielkich Mogołów, Akbar. Kolejne arcydzieło architektoniczne.

Po obejściu go dookoła, doszłam do wniosku, że najciekawszy i najbardziej reprezentacyjny widok był od frontu.

W samym środku grobowca, ponoć nie można było robić zdjęć, ale ponieważ byłam chwilowo jedynym turystą wewnątrz, dostałam pozwolenie.

Miejsce pochówku

Później udałam się do właściwego miejsca pochówku władcy, gdzie również obowiązywał zakaz fotografowania. Jednak mili panowie konserwatorzy i w tym przypadku przymknęli oko.

Główny grobowiec
Miejsce pochówku Akbara
Baby Taj.

Kolejnym odwiedzonym przeze mnie miejscem w Agrze, był kompleks Itmad-Ud-Daulah, popularnie zwane Baby Taj, czyli małe Taj Mahal.

Piękna budowla, z mizernymi zdobieniami i koronką z marmuru. Jak wszystkie tego typu budowle, wprawiały mnie w zachwyt.

Co więcej, ten grobowiec perskiego wezyra Ghijas-bega, stanowił bowiem wzór dla późniejszego mauzoleum Taj Mahal.

Choć sam w sobie budynek był piękny. To w żaden sposób nie dorównywał Taj Mahal.

Wskazówka: Zarówna w Akbar Tomb, jak i Baby Taj nie wolno mieć ze sobą selfie sticka.
Widok na rzekę Jamuna przy Baby Taj
Ogrody.

Potem przyszedł czas na Mehab Bagh, czyli Moonlight Garden, ogrody z których rozpościera się widok na Taj Mahal od strony rzeki.

Nie mogłam sobie odmówić ponownego nacieszenia się widokiem Taj Mahal. Patrząc na nie od drugiej strony, miało w sobie niezwykłą moc przyciągania.

Chociaż zapowiadali deszcze od południa, pogoda przez cały dzień mi dopisywała. Przez większość czasu świeciło słońce. Bywały momenty, że nagle zerwał się deszcz, ale za pięć minut ustawał, a po chwili znów świeciło piękne słońce.

Nawet w ogrodach załapałam się na „one selfie please”

Udało mi się nawet skorzystać z dobrej pogody w ogrodach. Pod sam koniec mojego pobytu, nagle przyszło oberwanie chmury. Byłam jednak przygotowana na taką ewentualność i przezornie zabrałam ze sobą parasolkę.

Oglądanie Taj Mahal nawet podczas ulewy, miało swój wyjątkowy urok i klimat.

Po tak udanym dniu, wróciłam na zasłużony odpoczynek, gdyż kolejnego dnia czekał mnie lot do Bangalore (o którym możecie przeczytać tutaj: część I, część II, część III). Miasta, w którym zaczęła się moja przygoda z Indiami cztery lata temu.