aktrakcje,  Dominikana,  podróże

Zachwycający półwysep Samana – co warto zwiedzić w Dominikanie.

Słysząc o Dominikanie, kiedy zamykałam oczy, pierwszy obraz jaki pojawiał się pod moimi powiekami, to rajskie plaże, lazurowe morze, złocisty drobny piasek i palmy.

Jedna z plaż na półwyspie Samana.
Różne oblicza Dominikany.

Zapewniam was, że to wszystko byłam w stanie znaleźć w Dominikanie. Jednak to tylko jedna strona medalu.

W drodze na półwysep Samana.

Dominikana to też dziurawe drogi, gwar, hałas i głośna muzyka. Jak również ludzie mieszkający całą rodziną pod blachą falistą lub w jednoizbowej chacie, jeżdżący rozklekotanym rzęchem sklejonym taśmą izolacyjną, gdzie bieda aż piszczy. I ci sami Dominikańczycy, to ludzie którzy się do ciebie uśmiechają.

Doskonałym przykładem połączenia tych kontrastów i zobaczenia w pigułce jak wygląda codzienność w Dominikanie, był dla mnie półwysep Samana. To tutaj mogłam dostrzec prawdziwe oblicze Dominikany, gdzie turystów było jak na lekarstwo, za to kwitło normalne życie, którego nie doświadczyłabym mieszkając w luksusowym hotelu.

Ciekawostka: Wybierając przed wyjazdem miejsca w Dominikanie, w których warto się zatrzymać, czytałam, że półwysep Samana jest mało doceniany przez turystów i niewielu przyjeżdża w ten rejon Dominikany. Mimo to, spotkałam w tym rejonie grupy turystów, choć nie było ich tak dużo. Składałam to jednak na karb, że jest już po sezonie. Przekonałam się jak bardzo byłam w błędzie dopiero później, gdy dotarłam do Bayahibe i Punta Cana, gdzie aż roiło się od turystów.
Kolejny przystanek.

Ponieważ podczas jakiejkolwiek mojej podróży, nie lubię oglądać się za siebie, tak samo i w Dominikanie, razem z rodzicami parliśmy do przodu. Po udanym pobycie w Puerto Plata (o czym przeczytacie w poprzednim wpisie), wyruszyliśmy do Las Terrenas.

Jednak nie byłabym sobą, gdybym od tak dojechała z punktu A do punktu B. Po drodze w ramach popasu, zatrzymaliśmy się w urokliwym miasteczku Cabarete.

Wjeżdżając do niego, poczułam się jak w naszych polskich małych miejscowościach nadmorskich. Małe sklepiki, butiki, knajpki z rzeczami, które mogą przydać się turyście na wakacjach. Do tego piękna, szeroka plaża, z białym piaskiem i kryształową wodą, nad którą pochylają się palmy kokosowe.

Kiedy już nacieszyłam się rozgrzanym piaskiem i przyjemnie chłodzącą wodą oceanu, z bólem serca ruszyłam dalej. Po drodze mogłam podziwiać cudowne widoki, przedostając się przez tropikalne krajobrazy Dominikany.

Welcome to Miami.

Po jednej stronie mijałam błękitne wody oceanu, za to druga strona drogi spowita była karaibską roślinnością. Czułam się jak na tych wszystkich filmach, gdzie kabriolet pędzi ulicami Miami, a po obu stronach drogi rosną palmy.

Rozglądając się dookoła, chłonęłam te karaibskie widoki. Z twarzą przyklejoną do szyby, aby nic mi nie umknęło z tego magicznego obrazka, późnym popołudniem dotarłam do Las Terrenas.

Las Terrenas.

Jest to mała miejscowość, która swym wyglądem nie przypomina typowego kurortu z promenadą, karuzelami, czy głośną muzyką. Choć samo centrum Las Terrenas niczym szczególnym się nie wyróżnia, to ma swój klimat.

Spacerując ulicami Las Terrenas, od razu zauważyłam, że życie płynie tu zdecydowanie wolniej i spokojniej. Przyglądając się tubylcom, jak wygląda ich codzienność, moją uwagę zwrócił sposób w jaki spędzają czas. 

Główną rozrywkę i atrakcję w tak upalne dni, stanowiła wspólna posiadówa na plastikowych krzesełkach przed wejściem do domu lub sklepu i obserwowanie przechodzących ludzi. Wykorzystywali ten czas na niespiesznych rozmowach i przygotowywaniu obiadu. Z głośników zaś sączyła się delikatnie muzyka w klimatach bachaty i salsy.

W promieniach słońca.

Następnego dnia, z samego rana, zafascynowana pierwszymi promieniami karaibskiego słońca ruszyłam na plażę.

Pierwszą plażą jaką odwiedziłam na półwyspie Samana, była Playa Punta Popy.  Kolejna plaża w Dominikanie, która przywitała mnie pięknym lasem palmowym, złocistym piaskiem i błękitnym morzem. 

Łagodne zejście do oceanu i daleki pas płytkiej wody, stanowił idealne tło do spaceru brzegiem morza. Dla takich widoków z łatwością mogłam oderwać się od rzeczywistości.­­

Kolejna plaża.

Ponieważ dzień był jeszcze długi, później pojechałam razem z rodzicami zobaczyć plażę Playa Bonita. Jest to mniej uczęszczana plaża, choć jak sama nazwa wskazuje równie piękna jak poprzednia. Jednak bez knajpek, promenady i zaplecza gastronomicznego.  

Ponieważ zaczęliśmy robić się głodni, a nie mieliśmy widoków na zjedzenie posiłku na plaży, wróciliśmy do centrum miasta.

Lokalna kuchnia.

Szukając na mapie w telefonie knajpek gdzie można udać się na posiłek, znalazłam lokal z empanadas (ichniejsze pierożki).

Po dotarciu na miejsce, okazało się, że lokal to zbyt dużo powiedziane. Była to najzwyklejsza, niepozorna budka. Za to empanadas było wyborne i domowej roboty.

Jeżeli będziecie mieli okazję odwiedzić Las Terrenas to właśnie w La Dońa serwują te pyszne emapnadas.

Odrobina luksusu.

Żeby przedłużyć te chwile rozkoszy, wzięliśmy więcej na wynos i poszliśmy delektować się empanadas wśród pięknej roślinności Hotelu Palococo.

Choć nie znajdował się on przy samej plaży, stanowił dla nas idealną oazę do wytchnienia, odpoczynku i relaksu.

Głodnego nakarmić.

Kolejny dzień zaczęliśmy od nakarmienia naszej bestii (czyt. samochód). Panowie pracujący na stacji benzynowej, pokierowali nas, do którego dystrybutora mamy podjechać, żeby nie stać w kolejce, sami zatankowali nam samochód, tyle ile potrzebowaliśmy.

Najciekawszy w tym wszystkim był sposób płacenia. Jeżeli chciałeś zapłacić kartą, pan otwierał specjalną skrzynkę znajdującą się przy dystrybutorze, w której znajdował się terminal do płacenia. Po zakończonej transakcji, skrzynka była z powrotem zamykana na klucz.

Zatankowani, ruszyliśmy w dalsza drogę.

Wodospad El Limon.

Na ten dzień, dla odmiany zaplanowaliśmy wycieczkę do Wodospadu El Limon. Jest to jedna z najbardziej znanych atrakcji półwyspu Samana.

Kierując się mapą z GPS i lokalnymi drogowskazami dotarliśmy na miejsce. Do wodospadu prowadzi kilka różnych szlaków, poczynając od ścieżek typowo spacerowych i krótkich, po dłuższe trasy trekkingowe. Oprócz pieszej wycieczki można skorzystać z pomocy koni i na ich grzbietach dostać się do wodospadu.

My zdecydowaliśmy się na szlak Senedor el Cafe, który jest najbardziej malowniczy. Po zaparkowaniu auta i zakupie biletów wstępu do parku narodowego (jedynie 50 peso od osoby), ruszyliśmy wybranym przez nas szlakiem.

Czyje nogi wybrać?

Proponowano nam dotarcie do wodospadu na grzbiecie konia, albo  z pomocą przewodnika. Jednak mając już trochę wiedzy, zaczerpniętej od innych turystów, wiedziałam że bez problemu do wodospadu można dotrzeć samemu.

Grzecznie odmawiając dodatkowego wsparcia, ruszyliśmy na spotkanie z naturą. Od samego początku wędrówki, mogliśmy doświadczyć bliskiego kontaktu z przyrodą. Pierwsze co nas przywitało to przejście przez rzekę. Wyposażeni w buty do wody, bez trudu przeprawiliśmy się na drugą stronę.

Wskazówka: Koniecznie zabierzcie ze sobą buty do wody, gdyż w kilku miejscach trzeba przejść przez rzekę. Warto też pamiętać, że trasa wiedzie przez las i zawsze jest tam błoto, bez względu na pogodę czy porę roku.  

Delektując się tym co ma nam do zaoferowania karaibska dżungla, powoli zmierzaliśmy do Wodospadu El Limon. Po drodze mijały nas inne małe grupki turystów, którzy skorzystali z wersji konnej lub zdecydowali się na przewodnika.

Jeżeli mowa już o przewodniku, to jest nim nie kto inny jak po prostu zwykły tubylec, który idzie przed wami. Do tego popitala jak mały Kaziu, więc jeżeli nie macie kondycji jak kozica górska, odradzam korzystania z jego usług.

Na karaibskim szlaku.

Po około godzinnym spacerze wśród bujnej tropikalnej roślinności, z roztaczającymi się miejscami niezwykłymi widokami, dotarliśmy do postoju koni i niewielkiej polany, z której mogliśmy podziwiać wodospad w całej okazałości.

Do pokonania zostało nam jedynie „odrobina” schodów w dół, aby znaleźć się u podnóża wodospadu.

Siła natury.

Widok wody spadającej kaskadowo z wysokości pięćdziesięciu metrów z ogromnym hukiem, tworzył niezwykłe widowisko. Zaś kropelki zawieszonej w powietrzu wody, czuć już było z daleka i nadawały całej scenerii odrobinę tajemniczości.

Ponieważ zaczęliśmy wyprawę dosyć wcześnie rano, dzięki temu uniknęliśmy tłumów turystów pod wodospadem. Jak zawsze miałam szczęście. Akurat kiedy zdążyłam zrobić sesje zdjęciową, dopiero wtedy pojawiły się dzikie tłumy schodzące z różnych szlaków.

Chłonąc malowniczą scenerię, dla ochłody i orzeźwienia zanurzyliśmy nogi w wodzie. Byli też i tacy którzy zażywali kąpieli w lagunie u podnóża wodospadu.

Znalazł się nawet śmiałek, który wspiął się na połowę wysokości wodospadu i skoczył do wody.

Po zregenerowaniu sił, przyszedł czas na drogę powrotną i dalszą podróż.

Santa Barbara de Samana.

Kolejną miejscowością, o którą zahaczyliśmy była Santa Barabra de Samana, na którą w skrócie i tak wszyscy mówią Samana.

Na początek zrobiliśmy sobie spacer nadmorską promenadą, podziwiając kolorowe domki, które przywodziły mi na myśl plan filmowy.

Chcąc zgłębić klimat tego miejsca, wybraliśmy jedną z restauracji znajdującą się przy promenadzie, aby skosztować lokalnych dań. (Jeżeli chodzi o kulinaria i czego dokładnie skosztowaliśmy podczas całej podróży, możecie przeczytać tutaj).

Szybka ulewa, która trwała dziesięć minut.
Humbaki.

Dla spragnionych wrażeń i atrakcji, organizowane są też wyprawy łódką aby podziwiać humbaki. Sama miałam w planach skorzystać z tej wycieczki, ale na samą myśl o spędzeniu całego dnia w łódce (z chorobą morską w zestawie), postanowiłam sobie darować tę przyjemność.

Widok z promenady na most donikąd.
Nadmorska promenada w Samanie.

Co więcej, spotkani przez nas turyści, powiedzieli nam, że nie ma gwarancji, że jakiegoś humbaka zobaczymy, a jeżeli nawet to z dość dalekiej odległości. Więc w całej okazałości widać je najlepiej na zdjęciu, w katalogu zachęcającym do wycieczki.

Stąd odpływają łódki na podziwianie humbaków.
Bliżej natury.

Choć samo miasteczko niespecjalnie nas zachwyciło, za to miejscówka na nocleg, jaką wybraliśmy byłą rewelacyjna.

Obwożny warzywniak, który przyjechał pod nasz dom.

Nasze mieszkano w Willi Coconut Apartament znajdowało się w bocznej ulicy, na wzgórzu, skąd rozpościerał się widok na karaibski las.

Dom otoczony dookoła bujną roślinnością, gdzie nie dochodziły odgłosy miejskiego życia, był wręcz idealny na chwilę wytchnienia. Do tego widok tej dzikiej przyrody o wschodzie słońca, przy akompaniamencie śpiewu ptaków, tworzył istną symfonię.

Warto czy też nie?

Na drugi dzień, po przyjeździe do Samany, pojechaliśmy zobaczyć plażę Playa el Valle, o której słyszałam że warto się na nią wybrać.

Garaż na motor.

Dojazd był długi i pełen wybojów. Co zakręt podskakiwaliśmy na dziurach, a do tego kilka razy zwątpiliśmy czy uda nam się do niej dojechać.

Po dotarciu na plażę, przywitał nas malowniczy widok i cisza. Fale zmywały ślady stóp pozostawione na piasku, wiatr rozwiewał włosy, a chmury leniwie sunęły po niebie.

Wskazówka: Choć sama plaża była piękna, to stosunek trasy i jakość drogi jaką trzeba pokonać żeby się do niej dostać, to gra nie warta świeczki. Na półwyspie jest zdecydowanie więcej piękniejszych plaż wartych odwiedzenia, i do których łatwiej się dostać.
W poszukiwaniu jedzenia.

W drodze powrotnej chcieliśmy zatrzymać się na obiad w restauracji Don Piron, która miała znakomite recenzje i ponoć serwowała najlepszą paellę w okolicy.

Dominikańska wersja szkolnego autobusu.

Okazało się jednak, że paella owszem jest serwowana, ale w porze kolacji. Do tego gospodyni powiedziała nam, że i tak nie wiadomo czy w tym dniu będą ją robić. Dlatego wróciliśmy do centrum Samany, aby tam zjeść obiad w jednej z knajpek znajdujących się przy promenadzie.

Zdarzały się piękne domy,
które kontrastowały z biedniejszą rzeczywistością.
W ramach nagrody pocieszenia.

Po napełnieniu brzucha, popołudnie zrekompensowaliśmy sobie na niewielkiej miejskiej plaży. Choć sama plaża nie była za duża, w zupełności wystarczyła nam, aby nacieszyć się promieniami słońca.

Gdzie nas oczy poniosą.

Przed wyjazdem z Samany, wybraliśmy się też na spacer mostem donikąd. Był to kilkuset metrowy most łączący stały ląd i kilka małych bezludnych wysepek, który wchodził w głąb oceanu. Prawie jak chodzenie po wodzie.

Cudownie było się poczuć, że jestem w dwóch miejscach na raz. Niby na lądzie, a jednak na środku oceanu.

Wskazówka: Na pobyt w Santa Barbara de Samana, w zupełności wystarczy przeznaczyć jeden dzień, aby zobaczyć kolorowe domki, przespacerować się po promenadzie i moście donikąd. Warto przejechać po południu, zostać na jedną noc i na drugi dzień po zobaczeniu najważniejszych atrakcji ruszyć dalej. Zaś oglądanie wielorybów, dla spragnionych, lepiej zaplanować sobie z Las Galeras, gdyż to w jego okolice przypływają humbaki na czas godowy.
Do diabła z tym.

Żegnając się z jedną miejscowością, już nie mogłam doczekać się kolejnej. Ostatnim miejscem, które postanowiłam odwiedzić na półwyspie Samana było Las Galeras, znajdujące się na końcu półwyspu i jego okolice.

Skały mijane w drodze do Boca del Diablo.
Przed kopalnią marmuru.

W drodze do miejscowości bardzo chciałam zobaczyć Boca del Diablo. Jest to imponujący otwór, w którym fale pędzą w górę naturalnego kanału i z impetem wystrzeliwują z dziury w skałach, tworząc gejzer. Tyle w teorii.

Krajobraz na szlaku, gdzie znajduje się Boca del Diablo.
Czy tu w ogóle jest droga?

Żeby jednak zobaczyć to niesamowite zjawisko, musiałam najpierw zboczyć z głównej trasy i pokonać siedem kilometrów drogi w środku dżungli.

Obok Boca del Diablo.
Widok z klifu na ocean.

Już sam dojazd do atrakcji stanowił atrakcję samą w sobie. Ponieważ zaczynała zmieniać się pogoda na półwyspie i przyszła seria ulewnych deszczy, pokonanie tych siedmiu kilometrów zajęło nam godzinę.

Parking przed Boca del Diablo.
Pan, który tu pracuje i publiczne toalety.

Droga była, nie dość że błotnista, to w wielu miejscach jeszcze zalana wodą. Kałuże były tak głębokie, że z cudem udawało nam się przez nie przejechać. Ale czego się nie robi dla niezapomnianych wspomnień.

Przy Boca del Diablo.
Wzdłuż nabrzeża.
Kopalnia marmuru.

Po drodze przejeżdżaliśmy obok kopalni marmuru. Było to dla mnie kolejne ciekawe doświadczenie, móc zobaczyć z bliska jak jest wydobywany marmur.

Kiedy przechodziłam obok tych ogromnych marmurowych bloków, aż trudno było mi uwierzyć że to wszystko pochodzi z otaczających mnie skał.

Jedno wielkie WOW.

Usta diabła.

W końcu udało nam się dotrzeć do Boca del Diablo. Jednak próba uchwycenia na zdjęciu gejzerów, była ogromnym wyczynem zręcznościowym, ponieważ były to tak ulotne chwile, które wymagały dużego skupienia i nieprzerwanego wpatrywania się w otwór, aby uchwycić właściwy moment.

Kiedy myślisz już, że nic nie wybuchnie, opuszczasz aparat w dół i właśnie w tym momencie następuje wyczekiwane bum.

Choć spodziewałam się bardziej spektakularnego efektu, to odgłos dochodzących fal i widoki roztaczające się z klifu nadrabiały za całość.

Coś na słodko.

Po takich przygodach, odrobinę zgłodnieliśmy. Tuż przed wjazdem do Las Galeras, na jednym z zakrętów drogi, zaintrygowało nas co sprzedaje pani w lokalnej budce. Niewiele myśląc zatrzymaliśmy samochód z boku drogi i poszliśmy sprawdzić co dobrego serwują.

Pani sprzedawała płaskie chlebki, w wersji słodkiej i słonej. Jako miłośniczka słodkości, wybór był oczywisty. Okazało się, że jest to swego rodzaju domowej roboty piernik zrobiony z kokosa, czyli pan de coco.

Las Galeras.

Zachwycając się jego aromatem i miękkością dojechaliśmy do miasteczka. Ponieważ do zameldowania się w naszym domu mieliśmy jeszcze trochę czasu, poszliśmy zjeść obiad.

Wybór padł na Comedor Yobani Sazon. Niech nie zniechęci was prosty wygląd „jadłodajni”. Właśnie w takich miejscach, u lokalnych kucharzy, serwowane jest najlepsze jedzenie. O czym sami się przekonaliśmy.

Znów będę na plaży.

Nie mogło też zabraknąć wizyty na plaży. Dzień bez plaży, dniem straconym, dlatego poszliśmy zobaczyć Playa Las Galeras.

Wchodząc na plażę, miałam poczucie że wokół nie ma żadnych budynków, tylko piasek, ocean i drzewa. Tak, wiele ogromnych palm kokosowych, szeroka plaża i słońce, które nagrzewa wszystko dookoła.

Choć mogłoby się wydawać, że jedna plaża nie różni się niczym od drugiej, to wbrew pozorom każda z nich miała swój indywidualny urok.

Wioska rybacka obcokrajowców.

Samo miasteczko Las Galeras, to w zasadzie niewielka osada rybacka. Jest to niezwykle spokojne miejsce, z dala od masowej turystyki. Co ciekawe, obcokrajowcy, głównie Niemcy, Francuzi i Włosi, stworzyli tutaj swoją własną małą społeczność, która prowadzi restauracje, sklepy, bary i biura podróży.

Właśnie u jednego, jak się okazało Niemca, mieliśmy zarezerwowany nocleg. Nasz właściciel Udo, mieszka już w Dominikanie od ponad dwudziestu lat. W sumie przypominał bardziej Dominikańczyka niż Niemca. Za to nasze lokum spełniało wszystkie europejskie wymogi.

Był to niewielki domek z ogródkiem, w którym mieliśmy wszystko co nam było potrzebne do szczęścia.

Miałam nawet okazję wytestować pralkę.

Wskazówka: Jeżeli będziecie mieli okazję być  w tej okolicy, to z całego serca polecam nocleg u Udo w Coco Banana Resort.
Plaża, dzika plaża.

W kolejny dzień, pojechaliśmy zobaczyć Playa Rincon. Położona daleko od miasta i bez tłumów turystów, w wielu rankingach uważana jest za jedną z najpiękniejszych plaż Dominikany i na całym świecie.

Dziewicza, kilkukilometrowa niebiańska plaża z drobnym piaskiem i krystaliczną wodą. Do tego oszałamiająca panorama w sąsiedztwie klifów przylądka Cabron, tworzy zjawiskowy widok. Okolica jest urzekająca i na długo pozostanie w mojej w pamięci.

Niestety ponieważ był przypływ i woda była dość wzburzona, nie udało nam się zażyć wodnej kąpieli. Nie zniechęciło nas to jednak, przed relaksem w cieniu palm na plaży.

Prawie jak złota rybka.

Na jednym z końców plaży znaleźliśmy lokalną restaurację Brassa del Mar, w której serwowali świeżo złowione ryby.

Dopytując się o rybę jaką możemy zamówić, kelner zaprowadził nas na zaplecze otworzył lodówkę ze świeżo złowionymi rybami i kazał po prostu wybrać.

Wybór padł na rybę o nazwie Coli Rubia, co jak się później okazało było mniejszą odmianą Lucjana. Złożywszy zamówienie i ustalenie godziny, na którą ryba ma być gotowa, ponieważ zaczęło padać, postanowiliśmy umilić sobie czas oczekiwania partyjką gry w karty.

Kiedy nadszedł czas obiadu, okazało się że w zestawie dla każdego serwowane były dwie ryby. Co więcej ryba, była podawana prosto z rozgrzanego grilla w aromatycznych przyprawach.

Była to najpyszniejsza i najlepiej przyrządzona ryba jaką jadłam w całej Dominikanie!

Zasłużony odpoczynek.

Po tak udanym dniu, przyszedł czas na chwilę wytchnienia w naszym malowniczym domku.

Na ukoronowanie naszego pobytu w Las Galeras i na półwyspie Samana, wybraliśmy się wieczorem do La Bodeguita, gdzie bardzo chcieliśmy spróbować homara. Okazało się, że akurat trafiliśmy na okres, w którym ich nie łowią. Mimo to spędziliśmy miły wieczór, rozkoszując się innymi daniami i przysłuchując się lokalnym rozmowom.

Półwysep Samana według mnie, to prawdziwy skarb natury, pełen zieleni, wodospadów i rajskich krajobrazów. Jest kwintesencją życia w Dominikanie. Nie dziwi mnie też to, że wspaniałe kilometrowe plaże, które zachęcają, aby to właśnie tu spędzić swój urlop, są uznane za jedne z najpiękniejszych.

Jak dla mnie, Półwysep Samana jest to rejon numer jeden, który warto i trzeba zwiedzić będąc w Dominikanie.