Bursztynowe wybrzeże, czyli co warto zwiedzić w Puerto Plata.
Zapewne nie tylko mnie pandemia dała się we znaki. Przez wprowadzone ograniczenia w podróżowaniu, czułam się jak lew na za małym wybiegu. Z racji tego, że trudno usiedzieć mi dłużej w jednym miejscu, a moje nogi same rwały się do podróżowania, w końcu kiedy poluzowano obostrzenia, przyszedł czas na zasłużone wakacje. Pierwotny plan zakładał, że miałam lecieć na wschód do Emiratów Arabskich, a wylądowałam na zachodzie, w Dominikanie. Ot, taka mała zmiana planów last minute.
Parostatkiem w piękny rejs.
No i jesteśmy. Tym razem pominę podróż samolotem, która trwała całe dziesięć godzin i nic ciekawego, poza standardowym oglądaniem filmów, spaniem i jedzeniem na pokładzie samolotu, się nie wydarzyło. No może jedynie poza faktem, że trzeba było mieć założoną maseczkę na twarz. Za to droga powrotna obfitowała w niezliczoną ilość niespodzianek, o czym możecie przeczytać tutaj.
Wracając jednak do początku. Po odebraniu walizek, które na szczęście doleciały w jednym kawałku, przyszedł czas na odbiór zamówionego samochodu, który miał być moim towarzyszem podczas pobytu w Dominikanie. Ponieważ ze wszystkimi procedurami lotniskowymi wyrobiłam się szybciej niż zakładałam, miałam dodatkową chwilę zanim odebrałam auto, aby poobserwować ludzi.
Piwo jasne, piwo ciemne.
Najbardziej moją uwagę przykuło piwo. A dokładniej sposób jego sprzedaży. Pasażerowie wychodzili ze sklepu z piwem opakowanym w papierową torbę. Pierwsze skojarzenie, Polska naturalnie i typowy żul siedzący na ławeczce w parku, popijający alkohol z papierowej torby, aby uniknąć mandatu. Potem nasunęło mi się jeszcze kilka innych pomysłów. Pierwszy zakładał, że w Dominikanie również panuje zakaz spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Inny zaś, brał pod uwagę, że może nie można używać szklanych butelek i trzeba je ukrywać. Cóż, żadna teoria moja teoria nie był bliska prawdy. Powód pakowania piwa w torebkę, był znacznie prostszy. Otóż, ta właśnie torebka miała zapobiegać nagrzewaniu się piwa, a ponad to wchłaniać rosę skraplającą się na butelce.
Jakie proste rozwiązanie, a do tego efektywne.
Przygoda czas start!
W końcu wybiła godzina zero i ruszyłam odebrać mojego rumaka, który miał mi towarzyszyć przez najbliższe trzy tygodnie mojego pobytu w Dominikanie. Nauczona doświadczeniem po Stanach Zjednoczonych (o których możecie przeczytać tutaj), tym razem zamówiłam większe auto czyli Nissan Versa albo podobne. No cóż, w udziale przypadło mi Suzuki Swift. Szczerze powiedziawszy, ja tam podobieństwa nie widziałam.
Po załatwieniu wszystkich formalności ruszyłam do Puerto Plata. Był to mój pierwszy przystanek do zwiedzania na mojej trasie podróżniczej po Dominikanie.
Po zakwaterowaniu się w mieszkaniu, rozpakowaniu walizek i odświeżeniu się, razem z moimi rodzicami, poszliśmy na poszukiwanie restauracji, którą poleciła nam dziewczyna sprzątająca budynek, w którym się zatrzymaliśmy. W końcu nie samym powietrzem żyje człowiek.
Złota rybka.
Idąc w wyznaczonym kierunku, zrobiłam przy okazji mały rekonesans okolicy. Przyglądając się ulicom, przydrożnym sklepikom i ludziom, poczułam się jak Indiach, tylko w wersji light. Znajome klimaty.
W końcu dotarliśmy do lokalnej knajpki, która nazywała się Punto Mariscos.
Wskazówka: Wszystkie miejsca, które w nazwie mają właśnie mariscos oznacza, że na pewno serwowane są tam ryby i owoce morza. |
Po hiszpańsku.
I tu do akcji, po raz pierwszy, wkracza mój hiszpański. Jak się okazało nie był on w najgorszym stanie. Pozostawiał (w mojej ocenie) wiele do życzenia, jednak pozwalał się dogadać i w większości przypadków zrozumieć rozmówcę.
Wskazówka: Jeżeli marzy wam się Dominikana na własną rękę, a nie z biurem podróży w formule All Inclusive, znajomość języka hiszpańskiego „is a must”. W tym kraju tylko nieliczne osoby znają język angielski. |
Chociaż byłam w stanie mniej więcej dogadać się po hiszpańsku, to znajomość nazw wszystkich ryb w tym języku, stanowiła już wyższą szkołę jazdy. Z czasem opanowałam najważniejsze nazwy ryb, jednak na początku nie pozostawało mi nic innego jak zdać się na mojego farta.
Lucek.
Tym razem też mnie nie zawiódł. Dostaliśmy przepysznego Lucjana (hiszp. chillo). Rybka rozpływała się w ustach. Po prostu palce lizać.
Najedzona i napita, wróciłam do mieszkania, aby wyrównać różnice czasowe i odpocząć po długiej podróży.
Pierwsze chwile.
Na pierwszy ogień, zwiedzanie zaczęłam od nadmorskiej promenady zwanej Malecon i plaży Long Beach. Jak na wczesną porę dnia przystało, ruch uliczny był niewielki. Obyło się bez pędzących samochodów, motorynek i oczywiście nieodłącznego elementu ruchu ulicznego, klaksonu.
Promenada ciągnęła się wzdłuż jednej z głównej ulic miasta, co stanowiło bardzo ciekawy kontrast. Z jednej strony ocean Atlantycki i bujna roślinność, prawie jak w dżungli, z drugiej zaś miejski zgiełk. Idąc powoli w stronę upragnionej plaży, podziwiałam lokalne knajpki te bardziej ekskluzywne i te lokalne.
Napój bogów.
Oczywiście nie mogłam się oprzeć kokosowi. Woda ze świeżego kokosa, to dla mnie raj na ziemi. Zaopatrzona w napój bogów, który kosztuje jedynie 1$ amerykańskiego, albo jak kto woli 50 peso, ruszyłam dalej przed siebie.
Plaża Long Beach znajdowała się na samym końcu promenady, a jak sama nazwa wskazuje była ona długa i do tego złociście piaszczysta. Jest to jedna z miejskich plaż w Puerto Plata, na której bardziej uświadczymy lokalsów niż turystów, chociaż o godzinie dziesiątej rano, nie było prawie żadnej żywej duszy.
Plażowanie.
Panowie z pobliskiej knajpki grzecznie i nie nachalnie pytali się czy nie chcielibyśmy wykupić sobie leżaczka za 100 peso albo krzesełka, żebyśmy nie musieli siedzieć na piasku. Ja tam piasek lubię. Zaopatrzona więc w kocyk, ręcznik i dobrą książkę do czytania, nie potrzebowałam niczego więcej.
Po pewnym czasie, na plaży pojawiła się duża grupa amerykanów, która nieprzerwanie zasilała budżet pobliskiego baru, co chwila zaopatrując się w piwo, przekąski i góry jedzenia. Co mi się najbardziej spodobało, to fakt że nie trzeba było specjalnie iść po zamówienie do baru. Kelnerzy sami donosili jedzenie i picie na plaże. Nawet przynosili stoliki. Dzięki temu można było rozkoszować się posiłkiem z bezpośrednim widokiem na morze.
Poproszę to samo.
Kiedy przyszła pora obiadu, my również skusiliśmy się na jedzenie w D’Mariolis. W pierwszej kolejności oczywiście musiałam posłużyć za słownik hiszpańsko-polski i przetłumaczyć potrawy dla moich rodziców.
Ponieważ trudno było nam się zdecydować na konkretne danie, zaczęłam rozglądać się po talerzach sąsiadów, aby zorientować się co goście i tubylcy zamawiają. Postanowiliśmy więc zamówić to samo co mieli inni na talerzach, Plato del Dia, czyli talerz dnia.
Składał się na niego ryż, kurczak i fasolka. Ponieważ porcje były tak duże, zdecydowaliśmy się zamówić zaledwie dwie porcje na trzy osoby. Co w zupełności wystarczyło.
Achtung!
Z pełnymi brzuchami, aby odrobinę spalić kalorie, poszliśmy się przejść brzegiem morza wzdłuż plaży. W pewnym momencie słyszymy, że ktoś za nami nieustannie woła. Okazało się, że był to pan policjant, który pilnował bezpieczeństwa na plaży. Powiedział nam, że dalszy spacer po plaży nie jest możliwy, ponieważ w tamtej części mieszkają zwierzęta, które nie są za bardzo przyjazne.
Cóż było robić. Zawróciliśmy z powrotem i dalej zażywaliśmy dominikańskiego słońca po jasnej stronie plaży.
Bumpy ride.
Kolejnym miejsce zaplanowanym przeze mnie do zwiedzania w Puerto Plata, była góra Isabela de Torres, wznosząca się 850 metrów ponad srebrny port Puerto Plata.
Jadąc lokalnymi drogami w stronę szczytu, już sama podróż samochodem stanowiła niezwykłą atrakcję.
Jeżeli kiedykolwiek narzekałam na jakość dróg w Polsce, to stwierdzam że w porównaniu z Dominikaną, są one w nieskazitelnym stanie.
Lokalna droga, to że była pełna dziur to mało powiedziane. W niektórych miejscach ni stąd ni z owąd, bez żadnego wcześniejszego uprzedzenia, nagle brakowało sporego kawałka asfaltu. Do tego co chwila na drodze zatrzymywał się jakiś samochód. Nie ważne, że nie ma pobocza. Dla Dominikańczyków nie stanowiło to żadnego problemu.
Przykładowo: potrzebujesz się zatrzymać, bo akurat musisz wyskoczyć do sklepiku, który znajduje się tuż obok. Żaden kłopot. Chcesz zagadać do kolegi, który właśnie przechodzi, też nie ma sprawy. Do tego wciskające się miedzy ciebie motorynki, skutery. Norma.
Kłody pod koła.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z rowem melioracyjnym i progami zwalniającymi. Rowy melioracyjne z racji występujących w późniejszym okresie ulewnych deszczy, są mega głębokie. Gdyby znajdowały się jedynie na poboczu drogi to było jeszcze do przeżycia. Ale mogłam się na nie natknąć również na skrzyżowaniu dróg, kiedy zjeżdżałam z głównej drogi w boczną. Nie dziwota, że auta były tak porysowane.
Drugim element już wspomnianym i wołającym o pomstę do nieba, były „cudowne” progi zwalniające. W Polsce nawet te wysokie są wyprofilowane. Tam wyglądało to tak, jakby ktoś nadlał asfaltu tyle ile mu się podobało, nie zważając na podwozia samochodów.
Porównałabym to do skoku przez kozła na lekcji wf-u, tle tylko że w wersji dla samochodów. Przejeżdżając przez pierwszych kilka progów, byłam przeświadczona, że moje auto rysuje bebechami i nie dożyje końca mej podroży. Na szczęście okazało się, że to jedynie chlapacze. Ufff, lekka ulga, choć i tak przejeżdżając przez progi miałam duszę na ramieniu.
Ostatnie pożegnanie.
W drodze na górę Isabela de Torres, trafiłam na lokalny cmentarz.
Co mnie zaciekawiło, to że w przeciwieństwie do Polskich grobów, zmarli nie są chowani w głąb ziemi, tylko na powierzchni i piętrowo w górę.
Tak jak przy domach, w których mieszkają Dominikańczycy, tak i na cmentarzu widziałam dysproporcje. Znajdowały się tam piękne, zadbane groby i katakumby, ale były również takie nieotynkowane, z gołej cegły czy pustaka, a nawet niewykończone z wystającymi drutami.
Jak za życia, tak i po śmierci.
Pico de Isabela.
Po off roadzie, razem z moimi rodzicami, dojechaliśmy na szczyt góry Isabela de Torres. Na samej górze, przywitał mnie ogromny pomnik Chrystusa Króla, który do złudzenia przypominał ten z Rio de Janeiro czy naszego Świebodzina.
Po przybiciu przysłowiowej piątki z posągiem, zatopiłam się w świat karaibskiej roślinności. Dzikiej, pełnej kolorów i niezwykłości. Pośród wybujałej, barwnej i soczystej flory, czułam się jak na niezapomnianej wyprawie w dżungli.
Mogłabym tak godzinami spacerować labiryntem alejek ogrodu botanicznego, podziwiając drzewa mahoniowe, różne gatunki egzotycznych kwiatów, palm, czy gigantycznych paproci.
Po horyzont.
A na deser mogłam podziwiać wspaniały, panoramiczny widok na miasto Puerto Plata. Dopiero z tej perspektywy mogłam zobaczyć miasto w pełnej okazałości. Nie na darmo mówią, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Po pobycie na łonie natury, przyszedł czas na historyczne centrum miasta.
Strefa historii.
Zbliżając się do Parque Central, powoli ukazywała mi się zabytkowa, kolonialna zabudowa Puerto Plata. Przed moimi oczami wyrastały piękne drewniane budynki w pastelowych kolorach.
Zaś w samym sercu placu stała malownicza La Glorieta, czyli drewniana rotunda, stanowiąca tło do licznych koncertów i karnawałów. Wiedziona instynktem postanowiłam zajrzeć do środka. Okazało się, że w tym czasie była prezentowana kolekcja kostiumów karnawałowych.
Przyglądając się im z bliska, mogłam dostrzec wszystkie detale, bogate zdobienia, piękne barwy i kunszt z jakim zostały wykonane. Poczułam się jakbym sama uczestniczyła w karnawałowej paradzie.
Poza rotundą, przy rynku znajdowała się także Katedra i muzeum Casa de la Cultura. Choć nie zaglądałam do środka, z pewnością dla fanów historii, są to idealne miejsca, aby zagłębić się w przeszłość miasta.
Spacerując uliczkami Zona Historical w Puerto Plata, zawędrowałam również do Amber Muzeum. Niestety muzeum w tym dniu było zamknięte, ale przynajmniej mogłam podziwiać z zewnątrz wiktoriański dworek, w którym znajdowało się muzeum.
Street Art.
Zagłębiając się w kolejne alejki odnosiłam wrażenie, że Latynosi cenią sobie sztukę uliczną. Rozglądając się dookoła siebie, dostrzegałam prawdziwe perełki i małe dzieła sztuki. Na pierwszy rzut oka nieciekawe budynki czy mury, dzięki kunsztownemu graffiti nabierały niepowtarzalnego wyglądu.
Lokalny biznes.
Przyglądając się jak żyją okoliczni mieszkańcy, trafiłam do małej, niepozornej fabryki cygar. Sympatyczni panowie pracujący w fabryce od progu otoczyli nas swoją atencją. Oprowadzili nas po sklepie, opowiedzieli jakie mają cygara. Oczywiście odbyła się też prezentacja zwijania cygar, jak również sami mogliśmy spróbować swoich sił w tej czynności.
Urzeczeni klimatem fabryki, postanowiliśmy zakupić pamiątkowe cygara jako drobne souveniry dla znajomych. Znając rynkowe ceny cygar, zaproponowana cena przez sklepikarzy (po lekkich negocjacjach) wydawała nam się doskonała. Jak się później przekonaliśmy, podczas naszej podróży, sporo przepłaciliśmy. No cóż. Człowiek uczy się całe życie.
Sekretne przejścia.
Z pierwszymi zakupionymi pamiątkami, poszłam dalej eksplorować miasto. Kolejnym miejscem, na które natrafiłam zupełnym przypadkiem, była urokliwa uliczka Paso Peatonal de Melosa.
Magiczne miejsce, przywodziło mi na myśl francuską alejkę z kawiarniami. Zupełnie jakbym przeniosła się do innego świata. Będąc w takim miejscu, moi rodzice nie mogli odmówić sobie wypicia małej kawy w tym niezwykłym antuażu. Całości obrazka dopełniały murale, które były adekwatne do panującej sytuacji covid.
Spacerując po starówce, zajrzałam również na Umbrella Street, przy której znajdowały się małe sklepiki i butiki, do których zaglądali turyści. Zaś rozwieszone nad głowami tęczowe parasolki, tworzyły unikatową atmosferę tego miejsca.
Nad brzegiem morza.
Kiedy już nasyciłam się historycznym centrum miasta, zawędrowałam nad klifowe nabrzeże w Puerto Plata, gdzie nadmorska promenada z soczystą trawą, ławeczkami i rozłożystymi drzewami dawała odrobinę schronienia przed panującym upałem.
Chłonąc te niezwykłe widoki, dotarłam na niewielki cypel, gdzie znajdowała się Fortaleza San Felipe. Imponująca twierdza z XVI wieku, służyła kiedyś jako ochrona przed piratami, później znajdowało się w niej więzienie. W chwili obecnej, w jej zabytkowych murach znajduje się muzeum.
Coś na ząb.
Pełna wrażeń i emocji, ruszyłam na poszukiwanie restauracji, która dostarczyłaby mi wrażeń kulinarnych. Przechodząc jedną z ulic, trafiłam na Casa 40. Jak tylko przekroczyłam próg restauracji, wiedziałam że trafiłam w idealne miejsce. Klimatyczna knajpka w stylu boho, z kolorowym ogródkiem stanowiła doskonałą strefę relaksu.
Kiedy już zamówiliśmy orzeźwiające napoje, przyszedł czas na wybranie czegoś do jedzenia. Moją mamę bardzo zaciekawiła otwarta kuchnia, w której przygotowywano jedzenie. Ponieważ nie znała hiszpańskiego, robiąc jej za tłumacza, poszłyśmy dowiedzieć się jaką potrawę szykują kucharze. Okazało się, że są w trakcie przygotowywania Bolas de yuca.
Były to kuleczki zrobione z purée z manioku z nadzieniem, smażone na głębokim tłuszczu. Od razu nam się zaświeciły oczy na myśl o tym, żeby ich spróbować. W końcu nie ma nic lepszego jak lokalna kuchnia. Kucharka powiedziała nam, że dopiero zaczynają przygotowywać danie i kuleczki będą gotowe za jakieś półtorej godziny.
Ponieważ nigdzie nam się nie spieszyło, postanowiliśmy zaczekać. Składając zamówienie, kelner również uprzedzał nas o długim czasie oczekiwania, jednak nas to nie zrażało. Tym bardziej, że tego dania nie było w karcie.
Kiedy wreszcie danie pojawiło się na naszym stoliku, wystarczył jeden kęs, aby doznać eksplozji smaku na naszych kubkach smakowych. Dla takich doznań warto było czekać.
Fiesta.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na rynku, gdzie odbywał się koncert. Mieliśmy okazję posłuchać lokalnych zespołów i skosztować życia nocnego.
Najbardziej jednak podobało mi się zachowanie mieszkańców. Para która akurat przechodziła tamtędy na spacer, w pewnym momencie zaczęła tańczyć bo miała na to ochotę, po czym poszła dalej na spacer. inni również podrygiwali w rytm muzyki, nie zważając na nikogo.
W pełni usatysfakcjonowani, wróciliśmy do mieszkania na zasłużony odpoczynek.
Playa Dorada.
Mając jeszcze jeden dzień do dyspozycji w okolicy Puerto Plata, na północy kraju, do wyboru miałam wycieczkę na jeszcze dalszą północ Dominikany, ale oznaczało to spędzenie przynajmniej trzech godzina w aucie w jedną stronę, albo zobaczenie innej plaży w pobliżu miasta. Dlatego postanowiłam zwiedzić Playa Dorada, która uchodziła za najpiękniejszą plaże w okolicach Puerto Plata.
To właśnie przy niej znajdowały się wszystkie kurorty all-inclusive, do których zjeżdżali się turyści z biur podróży. Dojście do plaży znajdowało się w samym centrum kompleksu z resortami. Była to turystyczna enklawa, z polami golfowymi, hotelami, i mini centrum handlowym. Czułam się jak w filmie Truman Show, gdzie wszystko było zrobione pod turystów.
Więc jeżeli ktoś przyjechał do takiego resortu i nie wyszedł poza jego granice, to nie miał szans zobaczyć prawdziwej Dominikany.
Natomiast plaża sama w sobie była piękna. Szeroka, ze złocistym piaskiem i widok Oceanu Atlantyckiego, który zachęcał do kąpieli.
Niedzielny obiad.
Po dopołudniowym leżakowaniu na plaży i zażywaniu witaminy D3, ponieważ miałam zerowe chęci aby wyszukiwać kolejną lokalną knajpkę, gdzie można zjeść obiad, postanowiliśmy z rodzicami stołować się jeszcze raz przy plaży Long Beach.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, ponieważ była to niedziela, wszędzie dokoła nagle zrobiło się gwarno i tłumnie. Po obiedzie, jadąc wzdłuż promenady, otwierałam oczy szeroko ze zdumienia. To co jeszcze kilka dni temu było wyludnioną ulicą, tak teraz zaparkowanych aut i motorów było mnóstwo.
A do tego całe rodziny i grupy znajomych wyszli na ulicę robić grilla. Dosłownie jeden obok drugiego, ramię w ramię rozkładali się piknikowicze. Z lodówkami turystycznymi, napojami i torbami z jedzeniem, na przywiezionych fotelikach rozstawiali wszystko wokół samochodów.
Gorące rytmy.
Ale to jeszcze nic. Dominikańczycy konkurowali też między sobą ilością wypuszczanych decybeli w eter.
Nie ważne w jakim stanie było ich auto. Mogłoby ledwo zipieć, ale w każdym z nich, na tylnym siedzeniu, dosłownie jak pełnoprawny pasażer, znajdował się ogromny głośnik. A z nich na cały regulator grała latynoska muzyka w klimatach merengue, bachaty czy też salsy.
Zahipnotyzowani tą atmosferą, postanowiliśmy też zasmakować lokalnych zwyczajów. Zaopatrzeni we własne napoje i przekąski, daliśmy się ponieść emocjom.
Przesiąknięci karaibską muzyką, wracaliśmy do mieszkania. Po drodze, z każdego mijanego domu, także roztaczała się głośna muzyka.
Nie miało znaczenia czy mieszkach w pięknie wykończonym domu, czy też pod blachą falistą, ale porządny głośnik z którego rozbrzmiewała muzyka, musiał być.
Jak się później dowiedziałam, taki niedzielny grill, wśród Dominikańczyków, stanowił rodzaj spędzania wolnego dnia od pracy. Tak jak w Polsce, standardowo w niedzielę rano do kościoła, a potem rodzinny obiad i kawa. Tak i oni, zamiast siedzieć w domu, gdzie nie ma za wiele miejsca, wychodzą świętować na ulicę.
Tak oto tanecznym krokiem, w rytm latynoskich klimatów, ruszyłam w dalszą drogę. Po prostu „bajabongo i do przodu”.