Indie,  kultura,  podróże

Transport w Indiach – jak się poruszać po mieście.

W Indiach można przemieszczać się na wiele sposobów. Zaczynając od chodzenia pieszo, kończąc między innymi na lataniu samolotem. Indie to kraj ogromny, a poruszanie się nawet po samym większym mieście może przyprawić o zawrót głowy.

Podczas mojego ośmiomiesięcznego pobytu w Indiach, miałam wiele okazji aby przetestować różne środki transportu. Mowa o transporcie mniej i bardziej publicznym.

Przemieszczanie się z punktu A do punktu B w Bangalore.

Ponieważ w tym mieście spędziłam najwięcej czasu, śmiało mogę napisać, że stałam się wprawnym użytkownikiem transportu publicznego. Podróżując po innych miastach w Indiach wyglądało to mniej więcej podobnie, więc per analogię można zastosować nabyte umiejętności.

Zacznijmy jednak od najprostszego, możliwego sposobu czyli chodzenia pieszo. Ponieważ w Indiach odległości są ogromne, nawet w samym mieście, więc w moim przypadku chodzenie sprowadzało się jedynie do dojścia na i z przystanku, czy też do pobliskiego sklepu. Nie wliczając oczywiście zwiedzania już samych atrakcji.

Poruszając się pieszo po ulicy, musiałam mieć zawsze z tyłu głowy, że jestem najsłabszym ogniwem w tym wielkim łańcuchu „pokarmowym”, transportowym. O czym możecie przeczytać we wpisie Hierarchia ważności na drodze w Indiach.

Jak również musiałam pamiętać, że ruch w Indiach jest lewostronny. W przeciwieństwie do Polski, chodzi się po tej samej stronie ulicy, co samochody jadące w danym kierunku. Lewostronny ruch miał też przełożenie kiedy potrzebowałam przejść na drugą stronę ulicy. Cały proces przejścia przez jezdnię przeczytacie w innym wpisie: Jak przejść przez ulicę w Indiach w jednym kawałku.

Autobusy.

Najtańszym i zarazem pierwszym sposobem, poza chodzeniem pieszo, było dla mnie skorzystanie z komunikacji miejskiej, czyli autobusu.

Będąc za granicą, nie raz korzystałam z miejskiej komunikacji, więc z góry założyłam, że w Indiach będzie to wyglądało podobnie. A w dużym mieście tym bardziej. W Indiach, korzystanie z komunikacji miejskiej było dosyć specyficzne, można powiedzieć jak zresztą wszystko w Indiach.

Niby to samo, a jednak inaczej.

Nie raz o tej wyjątkowości przekonałam się na własnej skórze. To co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to że jedynie część przystanków była oznakowana. Na dodatek tylko w języku hindi. Pozostała część nie miała nawet tabliczki informującej, że to właśnie w tym miejscu znajdował się przystanek autobusowy.

Wyobraźcie sobie, być pierwszy raz w obcym mieście, na dodatek w Indiach. Do tego po teoretycznych zapewnieniach wujka Google, który podał mi nazwę przystanku gdzie powinnam wsiąść lub wysiąść. W rzeczywistości okazywało się, że był brak przystanku lub jej nazwy. Na dodatek autobusy nie posiadały wyświetlaczy z informacją jaki będzie kolejny przystanek.

Co robiłam w takiej sytuacji? Tu z pomocą zawsze przychodził pan kontroler, który po prostu wykrzykiwał na cały autobus nazwę przystanku. Było to dla mnie bardzo pomocne, choć nie zawsze słyszałam co tam pokrzykiwał. Wtedy zazwyczaj był na tyle miły, że powiedział mi gdzie dokładnie znajdował się przystanek, który mnie interesował. Co więcej, większość przystanków, które czasami bywają jedynie krawężnikiem przy drodze, mogłam rozpoznać jedynie po stojącej grupce ludzi, którzy na coś czekali.

Niewidzialna granica.

Kolejną rzeczą, która zwróciła moją uwagę, był podział w samym autobusie na część damską i męską. Przód był zarezerwowany dla płci pięknej, tył zaś zajmowali mężczyźni. Więc jeśli nawet podróżowałam w mieszanym towarzystwie, na czas jazdy autobusem miejskim musieliśmy się rozdzielić. Wyjątek stanowiły małe dzieci podróżujące z rodzicami.

Czasami, ze względu na ogrom ludzi podróżujących autobusem, wsiadałam do niego nie tym wejściem co trzeba, konduktor wtedy kulturalnie lub mniej grzecznie, mówił mi, abym się przesunęła na odpowiednią część autobusu.

Bileciki.

Podczas jazdy autobusem, zawsze podziwiałam kontrolerów sprzedających bilety. W godzinach szczytu był taki ścisk, że nawet mysz by się nie przecisnęła, za to oni „dorwali” każdego. 

Kolejnym kolorytem w korzystaniu z komunikacji miejskiej, był sposób wydawania reszty, kiedy nie miałam odliczonej gotówki. Albo dostawałam ją od razu, albo konduktor zapisywał mi na odwrocie biletu ile jest mi winien, i czekaliśmy aż na kolejnym przystanku wsiądzie ktoś kto zapłaci drobnymi. To przed czym mnie przestrzegali znajomi, to że trzeba się samemu upomnieć o resztę, bo konduktorzy już tak skrupulatnie tego nie pilnowali.

Przykładowo: przejazd około 15 kilometrów kosztował mnie 23 rupie, czyli w przeliczeniu jakieś 1,40 zł. Tanio jak barszcz.
Druga strona medalu.

Pomimo kilku zalet, jazda autobusem miała też swoje wady. Niestety mankamentem był czas przejazdu, który zajmował mi przy dobrych wiatrach godzinę czasu w jedną stronę. Nie wspominając o czasie oczekiwania na autobus, który czasami pojawiał się po 10 minutach, a czasami i po 30. Do tego rozkład jazdy autobusów na przystankach nie istniał.

Samo wsiadanie i wysiadanie też stanowiło dla mnie rodzaj atrakcji i rozrywki. Ponieważ autobus zatrzymywał się na danym przystanku dosłownie na chwilę, więc musiałam nauczyć się sprawnie wsiadać. Lub idąc za przykładem innych lokalnych pasażerów, wsiadać jak już lekko ruszał. Taki panował w Indiach zwyczaj. Co więcej, jeżeli autobus stał w korku, a mój przystanek znajdował się dosłownie obok, żeby nie tracić czasu, po prostu wysiadałam na środku drogi. W końcu i tak stał.

Jedna z wielu historii, jak wyglądała moja jazda autobusem.

Po jednej z wycieczek po Bangalore, bardzo ciekawie wyglądał mój powrót do domu. Z racji ulewy autobusy jeździły w cały świat. Ponad godzinę czekałam na właściwy i bezpośredni autobus, ale nie przyjechał. Starałyśmy się razem z Moniką zamówić Ubera (taxi). Niestety Uber ze względu na deszcz kosztował minimum 400 INR, ale właśnie przez deszcz, wszyscy się na niego rzucili i nie było żadnego wolnego auta. 

Pojechałam więc autobusem z przesiadkami. Pierwszy autobus według wujka Google miał jechać na przystanek przesiadkowy, z którego powinnam dostać się do domu, ale nie jechał. Na szczęście, panowie kierowcy pokierowali mnie gdzie mam wysiąść, i w który autobus wsiąść. Akurat drugi autobus, o którym mówili kierowcy, stał na przystanku. Ten dowiózł mnie tam gdzie chciałam, czyli na przystanek przesiadkowy. Przy czym znajdował się on na wielkim skrzyżowaniu, i w sumie po każdej stronie skrzyżowania można było się przesiąść na inny autobus. (Na dodatek zrobiło się już całkiem ciemno, więc moja orientacja w terenie zawiodła).

W tym przypadku również dopisało mi szczęście. Ponieważ, nie wiedziałam w którą stronę mam się udać, zapytałam się dziewczyny, która razem ze mną wysiadała z autobusu, jak mam dojechać na mój przystanek. Okazało się, że ona też tam jedzie i wysiada na tym samym przystanku. Także poszłam razem z nią na właściwy przystanek i razem przejechałyśmy całą trasę.

Czas.

Korzystając z autobusów, nauczyłam się jednego. Trzeba mieć na to czas. Jeżeli musiałam gdzieś dotrzeć na określoną godzinę, to do wyboru pozostawał mi Uber albo riksza.

*Były również prywatni przewoźnicy autobusowi. Można ich było rozpoznać bo bardzo krzykliwych i kolorowych autobusach. 

Riksza.

Kolejną formą z której miałam okazję korzystać była auto riksza. Znajdowały się one dosłownie wszędzie. Żółto czarne, więc nie sposób było je pomylić z innym pojazdem. Trochę jak taksówki, tylko bardziej przewiewne. Kiedy tylko przechodziłam obok jakiejś rikszy, kierowcy sami mnie zaczepiali, abym skorzystała z ich usług.

I tu się dopiero zaczynała prawdziwa jazda bez trzymanki. Kiedy chciałam skorzystać z podwózki, musiałam być przygotowana na dwa warianty i upewnić się, że kierowca będzie chciał mnie zawieźć tam gdzie chcę (zdarzało mi się, że pomimo ich riksza była wolna, kierowca stwierdził, że mu nie po drodze w danym kierunku i mnie nie zawiezie). Wybredne bestie.

Dwa warianty.

W pierwszym wariancie przed wejściem należy ustalić czy kierowca włączy licznik. Na wstępie pobierana jest opłata 25 INR, a potem naliczana zgodnie z przejechanymi kilometrami. Musiałam też być czujna, żeby kierowcy nie zachciało się jechać na okrętkę. Często zdarzało mi się, że kierowca nie chciał włączyć licznika, zasłaniając się że był zepsuty.

Wtedy z pomocą przychodził drugi wariant. W tym wypadku, również przed wejściem, musiałam ustalić dokładną cenę za jaką zawiezie mnie do wskazanego przeze mnie miejsca, bez naliczania kilometrów. Przy czym w tym wariancie musiałam się targować, bo lubili znacznie zawyżać cenę.

Wskazówka: Jeżeli podróżujesz w więcej osób, musisz się upewnić, że podana kwota, jest to całkowita cena za przejazd, a nie od osoby. 

Dlatego, wszyscy zgodnie odradzali mi z korzystania z rikszy z wolnego wybiegu, gdyż kierowcy bardzo lubili zawyżać cenę i można było słono przepłacić.

Mimo to, zdecydowanym plusem był fakt, że nie musiałam czekać, jak w przypadku autobusu. Zawiózł mnie też dokładnie pod wskazany adres i zaoszczędzałam czas.

Uber.

Teraz przechodzimy do bardziej komfortowego środka transportu. W momencie, kiedy na rynku w Indiach pojawił się Uber i Ola ( indyjski odpowiednik Ubera), jazda auto rikszą  stała się nieopłacalna. Jak już wspominałam, kierowcy rikszy, widząc białego człowieka bardzo żerują na jego niewiedzy i zdzierają ile się da.

Dlatego dużą konkurencją i ogromnym ułatwieniem dla mnie stał się Uber, czyli system taksówek już wcześniej opłaconych. W Polsce, w większych miastach w tamtym czasie był on już dobrze znany, tak samo jak coraz bardziej popularny staje się Bolt. Wielką zaletą korzystania z Ubera, kiedy już posiadałam Internet w telefonie był fakt, że zamawiając Ubera, od razu wiedziałam ile zapłacę za przejazd i za ile minut kierowca po mnie przyjedzie.

I była to zdecydowanie tańsza forma transportu niż riksza. Przykładowo za ten sam odcinek drogi, (będąc zielonym w poruszaniu się indyjską autorikszą) Uber, kosztował mnie 190 INR, natomiast riksza 250 INR.

Ciekawą możliwością było też dla mnie współdzielenie taksówki z innymi osobami, które zmierzały w tym samym kierunku co ja, gdyż opłaty rozkładały się na większą ilość osób.

Tak samo jak w przypadku rikszy, oszczędzałam czas i byłam dowieziona od razu do wybranego przeze mnie miejsca.

Skuter.

Z moich obserwacji,  wynikało że najlepszym sposobem poruszania się po mieście był skuter albo motor. Zapewne gdybym posiadała umiejętność jazdy skuterem lub motorem najszybciej przemieściłabym się po mieście. Warunek był jeden, wystarczyło mieć międzynarodowe prawo jazdy.

Ale przede wszystkim umieć jeździć po Indyjskich drogach (jak to wyglądało w praktyce, przeczytacie tutaj). Na moje oko, była to dosyć skomplikowana ekwilibrystyka i nawet wprawnego kierowcę mogła przyprawić o zawał serca. Minusem w poruszaniu się skuterem, była dosyć wysoka cena paliwa.

Egzamin.

Jeżeli jednak chciałabym mieć lokalne prawo jazdy na skuter/ motor, jego zdobycie wyglądało mniej więcej tak: (prawdziwa historia z autopsji mojego znajomego):

Zdanie prawa jazdy wygląda bardzo ciekawie. Otóż egzaminatorzy wymagają abyś posiadał swój własny skuter, na którym zdasz egzamin. Egzamin teoretyczny i wyjeżdżenie liczby godzin, to pic na wodę. Sam egzamin wygląda tak, że jest pan w umundurowaniu, który patrzy jak robisz kółko na placu manewrowym i po egzaminie. (mój znajomy mówił, że jak on zdawał to na jego skuterze zdawało jeszcze parę innych osób, bo oni nie mieli swojego skutera).

Pozostawała jeszcze jazda samochodem. Pomimo tego, że posiadałam prawo jazdy i doświadczenie, to tak jak w przypadku jazdy skuterem, musiałabym umieć poruszać się po miejskiej dżungli. I choć należę do odważnych ludzi, na takie posunięcie się nie zdecydowałam.

Zaś o tym jak wyglądało moje przemieszczanie się z miasta A do miasta B w Indiach, jak również poruszanie się po mniej cywilizowanych rejonach Indii, będziecie mogli się przekonać w kolejnych wpisach z moich podróży po tym fascynującym kraju.