Co warto zwiedzić w Bangalore – część I.
Minął właśnie tydzień mojego pobytu w Indiach, a dokładniej w Bangalore. Czy to długo? W perspektywie spędzenia ośmiu miesięcy, było to dla mnie jedynie chwilą. Jednak wystarczająco długą, żeby obudził się we mnie włóczykij. Po załatwieniu formalności związanych z moim pobytem i wstępnym spotkaniu organizacyjnym, postanowiłam, że czas ruszyć w miasto. Ponieważ miałam duuuuużo czasu, rozłożyłam zwiedzanie miasta w czasie.
Słowem wstępu.
Bangalore jest to indyjska stolica sektora IT. Mieszka w nim jedynie 9 milionów mieszkańców. Czy to dużo? Jak na Indie z pewnością nie.
Ponieważ miałam spędzić w tym mieście całe osiem miesięcy, mogłam sobie pozwolić na dozowanie emocji i atrakcji związanych z odkrywaniem i zwiedzaniem Bangalore. Jednak jeżeli jesteś turystą, z perspektywy czasu mogę śmiało stwierdzić, że na zwiedzanie najważniejszych atrakcji miasta, jeden dzień w zupełności wystarczy.
Można to zrobić wypożyczając samochód albo dogadać się z riksiarzem, który obwiezie was po całym mieście.
Wskazówka: Bardzo istotna sprawa to trzeba pamiętać, aby przed wejściem do rikszy ustalić z kierowcą gdzie chcecie pojechać i co zwiedzić, jak również za jaką cenę. Dopiero jak dobijecie targu, możecie wsiąść do środka. |
Na pierwszy ogień.
Pierwszą atrakcją jaką wybrałam, było zwiedzanie parku Lal Bagh. Ponieważ nie miałam mapy ani Internetu w telefonie, a dlaczego ( możecie przeczytać tutaj) musiałam zdać się na rady udzielone mi przez Georga. Poinstruował mnie w który autobus muszę wsiąść i powiedzieć kierowcy dokąd chcę jechać. Na tej podstawie określana była stawka biletowa. (Jak dokładnie wyglądała moja jazda autobusem i pierwsze przygody przeczytacie w kolejnym wpisie.)
Wstałam z samego rana, aby uniknąć południowego skwaru i korków, gdyż w kwietniu w Indiach panuje lato. Po dotarciu na przystanek autobusowy, o dziwo nie musiałam długo czekać na właściwy autobus.
Pierwszy raz w autobusie.
Zaraz po wejściu do autobusu zakupiłam bilet u kontrolera i ruszyłam na zwiedzanie miasta. Byłam przekonana, że to nic prostszego wysiąść na właściwym przystanku. Otóż nie. Większość przystanków w Indiach była niepozorna. Często stanowiła fragment krawężnika przy drodze, nieopatrzonego żadnym znakiem. Jak już się pojawił właściwy przystanek to często nazwy były w ichniejszym zapisie krzaczkami.
Miałam więc lekki stresik czy aby na pewno wysiądę w dobrym miejscu. Na szczęście konduktor był na tyle miły, że powiedział mi kiedy dotarliśmy na właściwy przystanek, który był dosłownie naprzeciwko wejścia do parku.
Magiczny portal.
Tak oto stanęłam u bram parku Lal Bagh. Przed wejściem, znajdowała się kasa gdzie musiałam zakupić bilet wstępu, który kosztował 20 rupii (czyli około 1,20zł). Jeżeli zaś chciałeś wnieść aparat fotograficzny należało uiścić dodatkowe 50 rupii. Zastanawiałam się czy telefon komórkowy też jest uznawany za aparat fotograficzny. Okazało się że nie. Dlatego telefon komórkowy + selfie stick nic nie kosztował. Jak na moje potrzeby, w zupełności mi wystarczył.
Park był ogromny. Dlatego, pierwsze co zrobiłam, to zdjęcie planu parku, aby wiedzieć co się gdzie znajduje i w spokoju móc rozkoszować się spacerem. Ponoć najbardziej efektowy jest on w styczniu i sierpniu podczas dorocznych festiwali kwiatowych. Wtedy cały park ożywa i mieni się tysiącem kolorów. Choć nie był to styczeń ani sierpień i tak park wydał mi się uroczy.
Photo, photo.
Zwiedzając park, nie obyło się też bez sesji zdjęciowej. Czytając o Indiach, wszyscy wspominali o tym, że są zaczepiani żeby zrobić sobie z nimi zdjęcie. Zastanawiałam się kiedy i mnie to spotka. Nie musiałam zbyt długo na tą chwilę czekać. Dosłownie po przejściu paru kroków, podeszła do mnie para z zapytaniem czy mogą zrobić sobie ze mną zdjęcie.
Najbardziej jednak utkwił w mojej pamięci moment, kiedy odpoczywając na ławce, podszedł do niej tata z dwoma synkami i bezceremonialnie posadził swoje pociechy po obu moich stronach i zaczął nam robić zdjęcia. Jakbym była eksponatem w muzeum. Kiedy zrobił wystarczającą ilość zdjęć, po prostu zabrał swoje pociechy i odszedł bez słowa. Później grupa młodzieży, również postanowiła zrobić sobie ze mną zdjęcia. Zostałam uwieczniona na przynajmniej pięciu telefonach.
Ogród botaniczny.
Po zakończonej sesji zdjęciowej, ruszyłam dalej przez park, zatrzymując się co chwila i podziwiając znajdującą się w nim roślinność. Był ogród różany, ogrody japońskie czy też drzewka bonsai.
Następnie poszłam obejść jeziorko. Jak już miałam zwiedzać park to w całości. Kiedy dotarłam nad brzeg jeziorka, strach mnie obleciał, gdyż w pobliżu nie było żywej duszy. A samo jezioro wydawało znajdować się na uboczu parku. Choć był środek dnia, moja wyobraźnia i tak zaczęła pracować. Tyle się słyszało, że nawet w takich miejscach dochodziło do przykrych sytuacji. Oglądając się za siebie i będąc czujną jak nigdy, dość żwawo pokonałam tą część parku.
Kiedy już emocje opadły, wspięłam się na Kempegowda Tower, skąd rozpościerała się piękna panorama na urbanistyczną część miasta.
Ulicami miasta.
Po wizycie w parku, mając sporą część dnia przed sobą, zrobiłam jeszcze małą rundkę po ulicach Bangalore. Nie posiadając najnowszej technologii w postaci Internetu w telefonie, zbytnio nie oddalałam się od parku Lal Bagh, żeby trafić z powrotem na przystanek autobusowy. Liczyłam, że zobaczę coś intersującego, jednak nic szczególnego nie było. Może dlatego, że nie było to aż tak ścisłe centrum miasta.
Wszystko przypominało mi jeden wielki bazar z małymi przydrożnymi sklepikami lub straganami z napojami i przekąskami. Do tego śmieci zalegające na ulicy i wylegujące się krowy. Odechciało mi się nawet robić zdjęcia.
Wiedząc już, że koło godziny 13 będzie nie do wytrzymania, postanowiłam wrócić do domu. Ponieważ dochodziło południe, na mieście zaczęły robić się korki. Dlatego powrót na kampus zajął mi ponad godzinę.
Po przełamaniu pierwszych lodów i zdobyciu wstępnego doświadczenia w poruszaniu się po mieście, zaczęłam planować dalsze zwiedzanie miasta.
Moje Plany vs. Rzeczywistość.
Kolejną atrakcją do zwiedzania w Bangalore na mojej liście był Bangalore Fort i Tippu Sultan Palace, czyli letnia rezydencja władcy.
W pierwszej kolejności przedstawię wam, jak miał wyglądać mój plan dnia:
- Poranne porządki.
- Krótka wycieczka do miasta, żeby zobaczyć Bangalore Fort i Tipu Sultan Palace.
- Powrót do 14 na kampus szkoły.
- Wieczorne wyjście na spotkanie z Polakiem (którego poznałam na jednej z grup na FB) na 20:00.
Tak za to prezentowała się rzeczywistość:
- Poranne porządki. Ten punkt programu zrealizowałam w 100%.
2. Krótka wycieczka.
Już w tym momencie mój misternie przygotowany plan się rozjechał. Całe pasmo nieprzewidzianych wydarzeń i przygód.
A zatem, w planie miałam zobaczyć tylko te dwie rzeczy, czyli zgodnie z mapą google Bangalore Fort i Tipu Sultan Palace, które znajdowały się w swoim sąsiedztwie.
Wiedząc, że dojazd zajmuje około godziny w jedna stronę, postanowiłam skupić się na wybranych przeze mnie atrakcjach, mając na uwadze wieczorne spotkanie. Oczywiście plan był super. Miałam zdjęcie mapki na telefonie, informacje jak mam dojść do atrakcji, zaznaczony przystanek autobusowy. Nie przewidziałam tylko jednego.
Gdzie ja jestem?
Okazało się, że przystanek autobusowy nie był centralnie w miejscu, w którym wskazywała na to google map. Nawet nie wiem, czemu mnie to wtedy tak zdziwiło, w końcu byłam w Indiach. Nie tracąc jednak optymizmu, jak to ja, ambitnie doszłam do wniosku, że nie będzie tak trudno znaleźć Fort i Pałac, w końcu mam zdjęcie mapki w telefonie.
Jednak po dłuższej chwili ganiania wokół własnego ogona, podeszłam do pana policjanta z zapytaniem o drogę. Okazało się, że właściwie już przeszłam nie raz obok pałacu. Znaków drogowych do atrakcji – brak. A Fort i Pałac, to jedno i to samo miejsce (oczywiście google map pokazywało zupełnie co innego). Wniosek jaki wyciągnęłam: „nie wierz nigdy kobiecie”, a dokładniej nie wierz google map. W Indiach nie do końca się ona sprawdza.
Letnia rezydencja.
W końcu dotarłam do celu mojej podróży. Cena za wstęp…. Otóż, występuje w Indiach przejaw jawnej dyskryminacji. Dla Hindusów i mieszkańców sąsiednich państw, cena za wstęp wynosi 15 INR (indyjskich rupii), dla obcokrajowców 200 INR. Taka „niewielka różnica”. Cóż było robić, skoro natrudziłam się tyle żeby znaleźć pałac, nie miałam innego wyjścia jak zapłacić żądany haracz.
Po przekroczeniu bramki wejściowej do Tipu Sultan Palace, na poczekaniu znaleźli się życzliwi ludzie. Z uśmiechem na twarzy proponowali mi oprowadzenie po niezwykłym pałacu, przedstawieniu jego historii i ciekawostek. Za jedyne 100 INR. Grzecznie odmówiłam i postanowiłam sama rozejrzeć się po królewskich włościach.
Musiałam również zapozować do zdjęć. Tym razem, nie będąc już tak oszołomiona tym faktem, ja też zrobiłam Hindusom zdjęcia. Zatem pierwsi Hindusi (zwani też Indusami lub Indyjczykami) z blondynką u boku zostali uwiecznieni na moim telefonie.
Wokół własnego ogona – znowu.
Po skończonym zwiedzaniu, mając w głowie mapkę i w telefonie, postanowiłam że z Pałacu przejdę się do Lal Bagh Parku i tam złapię autobus powrotny do domu. W teorii nic prostszego. Lawirując między małymi „osiedlowymi” uliczkami, znowu kręciłam się wokół własnego ogona.
Zamiast ułatwić sobie życie, to je sobie jeszcze bardziej skomplikowałam. Mapa okazała się bezużyteczna, dlatego pytałam mijanych przechodniów jak mam dojść do parku. Każdy kierował mnie w zupełnie w innym kierunku. Raz miałam kierować się na wschód, innym razem znowu na zachód. I tym oto sposobem wylądowałam w MC Donaldzie na lodach.
3. Powrót do domu.
Ponieważ zrobiła się już godzina 14:30 (o której to planowałam już dawno być na kampusie szkoły), nie pozostało mi nic innego, jak wrócić na przystanek, na którym wysiadłam rano. Dlatego do szkoły dotarłam dopiero na godzinę 17:00.
4. Wieczorne spotkanie.
Po powrocie, wzięłam szybki prysznic, zjadłam małą przekąskę i ponownie upewniłam się, że mam dokładny adres i plan podróży na wieczorne spotkanie.
Według wujka google, autobus powinnam mieć o godzinie 19:06 i na miejsce dotrę na godzinę 19:37. Nic bardziej mylnego. Mając na uwadze indyjskie opóźnienia, wyszłam na przystanek autobusowy z ogromnym zapasem czasu. Nie dość że minęła godzina odjazdu autobusu i wyczekałam się dodatkowe 40 minut, autobusu nadal było brak.
Będąc pod presją czasu i nie chcąc spóźnić się jeszcze bardziej na spotkanie, nie pozostało mi nic innego jak pojechać rikszą. Ta przyjemność kosztowała mnie 250 INR. Nie wiem czy przepłaciłam, ale byłam przyparta do muru i nie miałam za bardzo innego wyjścia. A i tak na miejsce dojechałam z pół godzinnym opóźnieniem. Bo nawet przed 20:00, w Bangalore były makabryczne korki.
Po dotarciu na miejsce, spotkanie okazało się bardzo udane. Mój znajomy Kuba udzielił mi cennych wskazówek i rad co warto jeszcze zwiedzić w Bangalore i w Indiach. Polecił mi też strony, gdzie mogę znaleźć przydatne informacje. A na koniec, z racji późnej pory, zamówił mi jeszcze taksówkę, dzięki czemu nie musiałam martwić się powrotem do domu.
Choć dzień przyniósł mi wiele niespodzianek i nieprzewidzianych zwrotów akcji, był bardzo udany. Przetwarzając w swojej głowie wszystkie doznania i wrażenia z całego dnia, już planowałam kolejną wycieczkę po mieście. Jednak o tym, co mnie spotkało podczas kolejnego zwiedzania atrakcji w Bangalore dowiecie się w kolejnej części.