Indie,  kultura,  ludzie

Indyjskie wesele.

Podczas mojego pobytu w Indiach nadarzyła mi się niepowtarzalna okazja, żeby uczestniczyć w indyjskim weselu. Obowiązkowo musiałam z tej okazji skorzystać.

A wszystko to za sprawą mojej koleżanki Oli, którą poznałam w Bangalore. Ponieważ jej kolega z pracy żenił się, zostałam wraz z nią zaproszona na uroczystości.

Co ja mam na siebie włożyć?

Jednak zanim wybrałam się na ślub, padło standardowe babskie pytanie: W co ja mam się ubrać?

Ponieważ czasu było niewiele i chodzenie po sklepach zajęłoby zbyt dużo czasu, musiałam zadowolić się tym co już miałam. Niestety żadna z przywiezionych przeze mnie kreacji, nie była dość dobra i wystawna na indyjskie wesele.

Dlatego też Suman i Durga, pożyczyły mi swoje sari (saree). Mając do pomocy pozostałe dwie wolontariuszki, Lea i Marion, zaczęłyśmy przymierzanie. Przykładając do siebie po kolei różne kreacje, wybór padł na sari w kolorze butelkowej zieleni.

Jak kopciuszek.

Sarii, w woli wyjaśnienia jest to siedmio lub dziesięciometrowy pas materiału, który trzeba udrapować i w odpowiedni sposób się nim owinąć, aby przypominało coś w rodzaju sukienki. Trochę jak rzymska toga, albo greckie peplos.

Dlatego pomoc dziewczyn w ubieraniu się, była nieoceniona, gdyż zakładanie pierwszy raz w życiu sari okazało się dla mnie wyzwaniem. Przyglądając się jak robiła to moja koleżanka Lea, zdecydowanie uważałam to za czarną magię. Co gdzie włożyć, jak udrapować, ile razy się obwiązać, z której strony zrobić zakładki. A do tego jeszcze odpowiednio poprzypinać, żeby nic się nie przesunęło i nie spadło.

Wystrojona jak kopciuszek na bal, pojechałam spotkać się z moją koleżanką Olą, skąd razem pojechałyśmy na indyjskie wesele.

Czas na bal.

Tradycyjnie w Indiach, wesele zazwyczaj trwa od 2-3 dni. W pierwszy dzień odbywa się przyjęcie, czyli Reception. W zależności od zasobności portfela może być bardzo wystawne lub też stosunkowo skromne.

Jeżeli wcześniej wydawało mi się, że polskie wesele na 200 osób to huczna impreza, to w porównaniu z Indyjskim weselem był to pikuś. Na przyjęcie zapraszana jest dosłownie cała rodzina. Bliższa, dalsza, ciotki, cioteczki, kuzyni, kuzynki i wszelakie pokrewieństwo, nawet 5 woda po kisielu. Ponieważ jest to bardzo ważne wydarzenie w życiu, zapraszana jest też cała wioska, z której pochodzi pan młody i panna młoda. Także liczba gości wzrasta do 600 osób, 1000 lub nawet 2000 osób.

Dzień pierwszy.

W pierwszej kolejności, tak jak reszta gości, usiadłyśmy w ogromnej, przystrojonej sali, podczas gdy państwo młodzi z orszakiem udali się do świątyni. Jak mi wytłumaczył jeden z Hindusów (zwany też Indusem lub Indyjczykiem), tam przyszli małżonkowie składają drobne dary i proszą o błogosławieństwo kapłana.

Po powrocie ze świątyni, w akompaniamencie muzyki państwo młodzi wkroczyli do sali i udali się na przygotowany dla nich podest. W sumie przypominało to scenę, na której występują gwiazdy.

Byłam bardzo ciekawa co wydarzy się dalej, nie wiadomo kiedy kolejny raz nadarzy się taka okazja. W pierwszej kolejności na podeście pojawili się rodzice i krewni, aby udzielić parze młodej swojego błogosławieństwa. Następnie przyjmowali oni życzenia i prezenty od gości.

Zebraliśmy się tutaj…

I w tym momencie zaczęło się istne szaleństwo. Goście jak na komendę zaczęli tłumnie wlewać się na podwyższenie, aby wręczyć swój podarek dla państwa młodych, a następnie nie oglądając się na innych czmychali, niczym goniłby ich wygłodniały tygrys.

Pomimo chęci szybkiego wręczenia prezentu, panowała niezwykła kultura i w przyjaznej atmosferze goście czekali na swoją kolej. Nie trudno sobie wyobrazić, że cała procedura trwała dosyć długo. W końcu to tylko jedynie 600 czy 1000 osób. Jak się dowiedziałam od mojej koleżanki Oli, zazwyczaj w prezencie przynoszone jest złoto lub pieniądze.

Wreszcie przyszła nasza kolej. Jak tylko złożyłyśmy życzenia, wręczyłyśmy prezent i fotograf zrobił kilka zdjęć, podążyłyśmy za tłumem, który zdążył już zejść z podestu. Cały czas zastanawiałam się, dlaczego goście tak szybko wymykali się z sali. Wyjaśniło się to za chwilę, kiedy i my przeszłyśmy do drugiej sali na kolację. Niektórzy goście, którzy przyjechali z daleka, ominęli ta część imprezy i wrócili do domu.

Gotowi, do biegu, start.

Okazało się, że jest to druga ogromna sala, w której wydawane było jedzenie. Stoły ustawione były jak na stołówce, długaśne (co najmniej dziesięć metrów długości), co by pomieścić tak licznych gości.

W przeciwieństwie do polskiego wesela, nie ma tu za grosz czasu na delektowanie się posiłkiem. Wszystko odbywało się jak w małej fabryczce czy przetwórni, istna produkcja masowa. Zaś sposób podawania jedzenia oraz cały mechanizm, przeszedł moje najśmielsze oczekiwania.

Mała fabryczka.

Wyglądało to mniej więcej tak. Goście zasiadali przy stole. Szła ekipa, która rozkładała papierowy obrus, jeden kelner rozkładał butelki wody, inny odpowiedzialny był za ryż, kolejny za sosy. Cały posiłek był sam w sobie bardzo urozmaicony: kilka rodzajów przystawek, ryż, sosy i słodkości. A wszystko to podane na liściu bananowca.

Czekając na wolne miejsce, mogłam zaobserwować jak zachowywali się inni goście. Mając całą paletę barw jedzenia, ludzie pochłaniali swój posiłek w tempie rakiety. Jakby brali udział w wyścigach. Nic dziwnego, gdyż tuż za nimi, na ich plecach dyszał następny wygłodniały osobnik czekający w kolejce, żeby zająć twoje miejsce i spałaszować przygotowany posiłek.

To już jest koniec.

Po skończonym posiłku, goście zaczęli się rozchodzić i wracać do domu. A ja liczyłam, że będą jeszcze tańce. Myślałam, że tak jak na indyjskich filmach, będzie huczna, taneczna impreza w rytm bollywoodzkich hitów. Niestety przeliczyłam się.

Skoro impreza dobiegła końca, czas było wracać do domu. Kiedy po powrocie, opowiedziałam Suman o moich spostrzeżeniach, wyjaśniła mi niuanse indyjskiego wesela. Otóż w pierwszy dzień wyprawiane było przyjęcie, dla tych którzy nie mogą być na właściwym ślubie, jak również była to okazja do zaprezentowania wszystkim panny młodej. W tym dniu zazwyczaj nic więcej się nie dzieje.

A może jednak nie?

Na drugi dzień z samego rana (koło szóstej lub siódmej rano), odbywała się właściwa ceremonia ślubna. (Ponieważ ja miałam swoje obowiązki w szkole, niestety nie mogłam uczestniczyć w tej części uroczystości). Wieczorem zaś tego samego dnia lub następnego, odbywała się impreza, żeby uczcić ślub i oficjalnie przedstawić swoja małżonkę. Impreza najczęściej wyprawiana była przez rodzinę pana młodego. W zależności od zasobności portfela jest to impreza rodem z filmów bollywood lub po prostu dobra zabawa w skromniejszym otoczeniu.

Jak się dowiedziałam od mojej koleżanki Oli, w przypadku jej kolegi odbył się jedynie ślub bez imprezy.

Choć w niczym nie przypominało to typowego polskiego wesela i nie miałam okazji tańczyć do białego rana, było to jednak dla mnie niezwykłe doświadczenie i bardzo się cieszę, że mogłam w nim uczestniczyć.