aktrakcje,  podróże,  USA

Światowa stolica rozrywki – czyli co warto zwiedzić w Las Vegas.

Zostawiając Zaporę Hoovera za sobą (o której przeczytacie tutaj), udaliśmy się do osławionego miasta rozrywki, czyli Las Vegas. Zbliżając się do jego granic, zastanawiałam się, czy to miasto będzie w stanie mnie zachwycić. W szczególności, że było to sztucznie wybudowane miasto, na środku pustyni. Wjeżdżając do niego za dnia, niczym nie przypominało tego osławionego Las Vegas prezentowanego w mediach. Było to po prostu zwyczajne amerykańskie miasto, jak każde inne.  Co więcej, gdyby nie tablice informujące, to nie powiedziałabym, że dotarłam do miasta hazardu i pokus.

Viva Las Vegas.

W pierwszej kolejności pojechaliśmy do naszego hotelu zostawić walizki. Ponieważ rezerwowaliśmy nocleg zaledwie z dwudniowym wyprzedzeniem, wybór padł na Oyo Hotel, znajdujący się tuż przy sławetnym Las Vegas Boulevard.

Pierwsze co mnie uderzyło zaraz po wejściu do hotelu, to ogromne kasyno zajmujące niemal całą dolną powierzchnię hotelu. A w nim automaty do gry, otoczone butikami, sklepami z pamiątkami i restauracjami. (Jak się później okazało, w Las Vegas nie było mowy, aby zamieszkać w hotelu bez kasyna).

Po odebraniu kluczy do pokoju, ruszyliśmy w stronę windy. Aby tam dotrzeć musieliśmy oczywiście przejść przez całe kasyno. Nie zdziwiłabym się, gdyby części gościom hotelowym, dojście do windy zajęło znacznie więcej czasu.

Czar prysł.

Lawirując między rozstawionymi wszędzie automatami, najbardziej zwróciło moją uwagę to, że przy wszystkich stanowiskach siedzieli zwyczajni, przeciętni ludzie. Co ciekawsze, siedzenie przed takim automatem nie wymagało nawet najmniejszego wysiłku psychicznego. Sprowadzało się jedynie do naciskania jednego przycisku. Zaś z prawej strony na wysokości ręki gracza, podobnie jak wypłacając pieniądze w bankomacie, w szczelinę była wetknięta karta kredytowa. Tylko zamiast wyciągnąć ze ściany płaczu pieniądze, jej właściciel dobrowolnie je przepuszczał. Na dokładkę, kelnerki co chwila donosiły im jedzenie i picie z pobliskiej restauracji.

Jednym słowem żyć, nie umierać.

Miasto rozrywki i pokus.

Odświeżeni i rozpakowani, przekąsiliśmy co nieco w jednej z hotelowych restauracji. Wybór padł na hamburgery.

Z pełnym żołądkiem, ruszyliśmy na nocne zwiedzanie miasta pokus i rozpusty.

Główną i w sumie największą atrakcją w całym mieście było the Strip znajdujące się na Las Vegas Boulevard. Mieszkając tuż przy nim, nie pozostało nam nic innego jak ruszyć za wesołym tłumem turystów. W końcu to tam znajdowała się tętniąca życiem obietnica szybkiego bogactwa.

The Strip.

Idąc powoli przed siebie, aż trudno było mi oderwać oczy od otaczających mnie architektonicznych cudeniek. Wszystko przypominało mi dobrze zaprojektowany park rozrywki. Sceneria zmieniała się z minuty na minutę.

Co chwila mijaliśmy nowe hotele i inne obiekty, rozświetlone tysiącem światełek. Zewsząd bombardowały nas co róż to nowe iluminacje, bilbordy i neonowe napisy.

Wskazówka: Jeżeli macie czas, zajrzyjcie do Muzeum Neonowych Napisów. My go niestety ominęliśmy.
Hotel Bellagio.

Ciągle odwracaliśmy głowy, żeby przyjrzeć się wszystkiemu dokładnie. Wszędzie coś się działo. Podziwiając ten barwny obrazek, dotarliśmy do hotelu Bellagio. Jak się zapewne domyślacie, to właśnie jego obrabowali w filmie Ocean’s Eleven. Dlatego nie mogło nas tam zabraknąć, aby na własne oczy przekonać się jak ten hotel wyglądał w rzeczywistości.

Już na pierwszy rzut oka, zrobił na nas imponujące wrażenie. Piękna budowla, zaprojektowana w najdrobniejszych detalach, odpowiednio podświetlona, stanowiła dzieło sztuki.

Wodne widowisko.

Całości obrazu dopełniał multimedialny pokaz fontanny, która poruszała się w rytm muzyki. Jakby niewidzialny dyrygent prowadził orkiestrę, w której woda wystrzeliwała w różnych konfiguracjach, formach i tempie. Byliśmy jak zahipnotyzowani. Mogliśmy tam stać bez końca i przyglądać się temu wodnemu spektaklowi.

Z czystym sumienie mogłam powiedzieć, że była to najlepsza dla nas atrakcja na the Strip.

Wskazówka: Pokazy odbywają się co 15 minut, do późnych godzin wieczornych, więc bez obaw, można je obejrzeć nawet kilka razy.
Po drugiej stronie lustra.

Kiedy już napatrzyliśmy się na wirującą wodę (choć i tak mieliśmy niedosyt), postanowiliśmy zwiedzić wnętrze hotelu.

Na początku miałam obawy, czy tak bezkarnie, nie będąc gościem hotelu można sobie po prostu do niego wparować. Jak się chwilę później przekonałam, były one bezpodstawne. Otóż okazało się, że zwiedzanie hotelu w środku, również stanowi atrakcję turystyczną. A takich ciekawych turystów jak my, było całe mnóstwo. Poza tymi, którzy czekali, aby się zameldować, znaczna większość turystów była tam, aby zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie i obfotografować wszystko dookoła. No i oczywiście zajrzeć do kasyna.

Hotel nie tylko zachwycał z zewnątrz. Również w środku był dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Dekoracje kwiatowe, łabędzie i inne ozdoby, przeniosły mnie w zupełnie inny świat. Czułam się jakbym była Alicją w Krainie Czarów.

Zero romantyzmu.

Pomimo całego przepychu, elegancji i zadziwiających ornamentów, także tutaj znajdowała się ogromna sala z ruletką, jednorękim bandytom i innymi automatami do gry.

Nie tak wyobrażałam sobie kasyno w Las Vegas. W mojej głowie wciąż tkwił obraz rodem z filmów o Jamsie Bondzie. Kobiety w eleganckich sukniach, a panowie w garniturach zasiadają do stolików z krupierami.

Rzeczywistość niestety wyglądała inaczej. Owszem, znalazło się parę stolików, które były obsługiwane przez krupierów, ale ludzie nadal mieli na sobie dresy.

Tylko dla poważnych graczy.

Dla pocieszenia dodam, że udało mi się dostrzec wejście do Sali o wysokim limicie. Wiedziałam, że za tymi drzwiami gra toczyła się o dużą stawkę. Dlatego wymieniłam kilka dolarów na żetony.

Po takich doznaniach, postanowiliśmy wrócić do hotelu.

Nowy dzień.

Wyspani i wypoczęci, choć wciąż z wirującymi obrazami Las Vegas nocą w naszych głowach, postanowiliśmy aktywnie wykorzystać nasz ostatni dzień pobytu. Tym razem zaplanowaliśmy zwiedzić główny bulwar w ciągu dnia.

Jednak zanim przystąpiliśmy do zwiedzania, musieliśmy rozstać się z naszym dzielnym rumakiem. Ponieważ wylot mieliśmy o godzinie szóstej rano następnego dnia, obawialiśmy się że oddawanie samochodu tuż przed wylotem, mogłoby nam zająć za dużo czasu i stresu.

To był znak.

Dlatego woleliśmy dopełnić wszystkich formalności wcześniej. W drodze do miejsca oddania samochodu, zatrzymaliśmy się jeszcze przy sławnym znaku Welcome to Las Vegas  na pamiątkowe zdjęcie. Pomimo godziny dziesiątej rano, znak był już oblegany przez turystów.

Ponieważ nie zależało nam na bezpośrednim kontakcie z kawałkiem słupa, zrobiliśmy sobie zdjęcia bez kolejki, mając w kadrze napis w całej okazałości.

Rozstania nadszedł czas.

Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć, udaliśmy się na parking, gdzie mieliśmy zostawić nasz samochód. Byliśmy przekonani, że chwilę tam zabawimy, aby dopełnić wszystkich formalności. Spotkała nas miła niespodzianka. Oddawanie samochodu zajęło nam nie więcej niż minutę. Podjechaliśmy na wyznaczone miejsce, pani z firmy sprawdziła jedynie, czy samochód odpalił i tyle.

Co więcej, tuż przed wejściem na parking, znajdował się cały terminal autobusowy, z którego odchodziły co kilka minut autobusy dowożące pasażerów na lotnisko i z lotniska.

Gdybyśmy wiedzieli, że wszystko odbędzie się tak sprawnie i szybko, to oddalibyśmy samochód dopiero przed samym wylotem.

Autostop.

Tak oto byliśmy zdani na własne nogi i transport publiczny. Żeby dostać się z powrotem do centrum, poszliśmy na pobliski przystanek autobusowy.

Ponieważ nie znaliśmy rozkładu jazdy, zdaliśmy się na naszą intuicję i towarzyszące nam szczęście. Po kilku minutach oczekiwania, podjechał autobus. Okazało się, że nie jedzie on do samego centrum, ale miły pan kierowca widząc, że my nie tutejsi, zaoferował nam podwózkę. Podwiózł nas do głównego dworca autobusowego, wytłumaczył w który autobus musimy następnie wsiąść i do tego nie chciał od nas żadnej zapłaty.

Mając tak dobrze rozpoczęty dzień, zdecydowaliśmy że pojedziemy autobusem na sam koniec głównej ulicy, a następnie zwiedzając wszystko po drodze, wrócimy do naszego hotelu. Idealne rozwiązanie.

W promieniach dnia.

Kiedy już dotarliśmy na sam koniec bulwaru, zaczęliśmy nasze zwiedzanie. Również z tej strony, już od progu powitały nas wysokie hotele i barwne dekoracje.

Spoglądając w dal na całą promenadę, przywodziło mi to na myśl Ulicę Sezamkową. Zagłębiając się w nią coraz bardziej, utwierdziłam się w przekonaniu, że przypomina mi ona jeden wielki park rozrywki, w którym z aptekarską precyzją zostały odtworzone najważniejsze zabytki różnych państw na całej ziemi.

W jeden dzień.

Wszędzie dookoła nas, znajdowały się miniaturki budowli, jakby żywcem przeniesione z danego kraju. W jednym miejscu, przechodząc dosłownie parę kroków, mogliśmy znaleźć się w zupełnie innym państwie. Tutaj Włochy, tam Egipt, obok Francja i Grecja, a zaraz za nimi Niemcy. Niczym podróż dookoła świata i zajęła nam krócej niż 80 dni.

Każdy hotel, który mijaliśmy na swojej drodze, zaprojektowany był w innym stylu. Jeden przypominał ogromny namiot cyrkowy, drugi zaś wyglądał jakby był wykonany cały ze złota. Kilka kroków dalej stał ogromny statek piracki.

Szybki ślub.

Przystawaliśmy co chwila, żeby podziwiać architektoniczne dzieła. Mijaliśmy również osławione Kapliczki Elvisa. Z powodu braku kandydata na męża, nie miałam okazji skorzystać z ich usług.

Niezrażona brakiem szybkiego ślubu w Vegas, poszłam zwiedzać dalej. W przeciwieństwie do poprzedniego wieczoru, za dnia główna ulica miasta wyglądała prawie na wymarłą. Turyści leniwie przetaczali się po chodnikach robiąc zakupy.

Czy to jawa, czy sen?

W niczym nie przypominała, tej ulicy tętniącej życiem nocnym, gdzie ludzie jak muchy leciały do łatwego zarobku. W poszukiwaniu uciech i dobrej zabawy.

Wystarczyło, że nastał dzień i całe centrum zamieniło się w aleję handlową.

Aleja gwiazd.

Tak jak w Los Angeles była aleja gwiazd, tak w Las Vegas swoistą aleją gwiazd były hotele. Każdy z własną infrastrukturą. Hotelem, barami, restauracjami, butikami, sklepami, galeriami handlowymi, salą koncertową, basenem i oczywiście z własnym kasynem na wejściu, tak abyś zostawił u nich swój zasób portfela.

Czerpiąc już doświadczenie z poprzedniej nocy, śmiałym gestem wchodziłam z rodzicami do środka mijanego hotelu, aby podziwiać i zwiedzać jego wnętrze. Bo w tej kategorii należy rozpatrywać hotele znajdujące się przy głównym bulwarze, po prostu jako atrakcję turystyczną.

Hotele prześcigały się w wystroju wnętrz i wymyślaniu pomysłów, jak przyciągnąć turystę.

Dookoła świata.

Mogliśmy przenieść się do Wenecji, aby popływać gondolą, czy też przespacerować się po moście Rialto.

W Paryżu, przywitała nas Wieża Eiffla i małe kawiarenki z chrupiącymi bagietkami.

Mieliśmy też okazję wpaść do Beatlesów, gdzie wodne kaskady znajdujące się przed hotelem dodawały jedynie uroku.

W Rzymie przywitała nas za to fontanna Di Trevi, który wyglądała jakby ktoś ją przeniósł prosto z Włoch.

Był też zamek króla Artura, z licznymi wieżyczkami i parkiem rozrywki z kolejkami górskimi.

Nie zabrakło także amerykańskiego elementu. Pośród licznych budynków, znajdował się kilku piętrowy sklep, poświęcony jedynie Coca-Coli.

Znalazły się nawet egipskie Piramidy z Luxoru otoczone palmami. Natomiast w Grecji, znajdował się ogród z posągami greckich bóstw. Dlatego każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

Tajemnicze przejścia.

Większość tych hoteli, była połączona ze sobą arkadami, tunelami i kładkami, więc praktycznie mogliśmy przejść całą główną ulicę, nie wychodząc z budynków. Zaś w środku tych gmachów, poza pokojami hotelowymi, znajdowały się również centra handlowe, które same w sobie także stanowiły ciekawą atrakcję turystyczną, wartą zwiedzenia.

Muszę dodać, że to nie były takie zwyczajne galerie handlowe. Każda z nich była zaprojektowana w stylu miejsca, w którym się znajdowała.

Schody do nieba.

Jedna z nich wywarła na mnie szczególne wrażenie. Znajdowała się w rzymskim The Forum

Wszystko było zrobione na wzór antycznych Włoch. Kolumny rzymskich bogów podtrzymywały sklepienie. Co więcej, ławki i kosze na śmieci też były zrobione w postaci kolumn.

W środku znajdowały się również fontanny i ogromne wodne akwarium.

To co mnie zaskoczyło, to półokrągłe schody ruchome. Tym bardziej, że po raz pierwszy się z takimi spotkałam. Dlatego, nie omieszkałam się po nich przejechać kilka razy.

Jak w niebie.

Całości obrazu dopełniało sklepienie w postaci nieba. Sufit wymalowany był na niebiesko, a na nim znajdowały się białe obłoki, które sprawiały wrażenie jakby się po nim przesuwały. Doskonała iluzja. Znajdujące się po bokach sklepiki, miały typowe małe włoskie balkoniki i drewniane okiennice.

Dzięki temu, czułam się jakbym spacerowała autentycznymi włoskimi uliczkami. Wszystko wyglądało tak realistycznie. Będąc w takiej scenerii, nie odmówiliśmy sobie również pysznych lodów.

Nastrojowe oświetlenie i dekoracje, sprawiły że przenieśliśmy się do zupełnie innego wymiaru, tracąc kontakt z rzeczywistością.

Dopiero po wyjściu na zewnątrz, uświadomiłam sobie, że nadal był dzień.

Dodatkowe atrakcje.

Wciąż mając w głowie iluzję nieba, poszliśmy zwiedzać dalszą część bulwaru, napotykając na swojej drodze różne różności.

Co chwila mijaliśmy oryginalne postacie. Jedni mieli nietypowe fryzury i wyróżniający się ubiór . 

Inni zaś ubierali się dokładnie tak samo. Przypadek? Nie sądzę.

Nie musieliśmy się specjalnie wysilać żeby to wszystko dostrzec. Wspinając się do kolejnej galerii handlowej, prowadziły do niej tęczowe schody.

Ponowne spotkanie.

Wędrując tak po pasażach handlowych, zupełnie przypadkowo trafiliśmy na galerię obrazów Petera Lika! Był to autor najdroższego zdjęcia zrobionego w Kanionie Antylopy, o czym przeczytacie tutaj. Na dodatek, sprzedawca zaprosił nas do prywatnego pokoju, gdzie na wygodnych kanapach, za zamkniętymi drzwiami, mogliśmy podziwiać inne dzieło, jego autorstwa. My to mamy szczęście.

Piekielna kuchnia.

Na swojej drodze natknęliśmy się także na Hell’s Kitchen Gordona Ramseya. Kto wie, może rośnie mu pod nosem kolejny masterchef.

Upojeni dużą dawką wrażeń, dla ochłody, zrobiliśmy sobie krótki przystanek przy jednym z kasyn.

Los na loterii.

Mój tata, stojąc przed jednym z automatów do ruletki, dla żartu powiedział, że za chwilę wypadnie czarna siódemka. I co się stało? Maszyna dziwnym trafem wylosowała właśnie czarną siódemkę.

Nie żeby to był tani chwyt marketingowy, który miał nas zachęcić do dalszej gry. Ale skoro byliśmy już w takim miejscu, to czemu by nie spróbować swoich sił.

Jak to mówił Franek Dolas: „Każdy szczęściu dopomoże, każdy dzisiaj wygrać może”

Czy mi się poszczęściło? Czy rozbiłam bank, a może go obrabowałam?

Jedno było pewne. Co się zdarzyło w Vegas, zostaje w Vegas.

Z tą myślą w głowie, zatrzymaliśmy się przy Hotelu Bellagio. Przechodząc obok niego, nie mogliśmy sobie odmówić kolejnego koncertu. Jak również, chcieliśmy zobaczyć jak prezentuje się hotel w ciągu dnia.

W oczekiwaniu na wodny pokaz, wpatrywaliśmy się w hotel, tak samo jak bohaterowie filmu. Choć przez chwilę, chcieliśmy się poczuć jak George Clooney i Brat Pit.

Zawrót głowy.

Jednak po pewnym czasie, zaczęliśmy czuć się przytłoczeni tymi wszystkimi bodźcami dopływającymi z bilbordów, reklam, przepychu i całej infrastruktury. 

Choć nie wszędzie zajrzeliśmy i nie niektóre hotele zwiedziliśmy zaledwie z zewnątrz, byliśmy wymęczeni. Wbrew pozorom, zwykłe chodzenie stało się dla nas męczące. Dlatego nasyceni wrażeniami, wróciliśmy do hotelu zrelaksować się nad basenem.

Odprężeni, udaliśmy się na pożegnalną ucztę do the Hooters,  jednej  z restauracji znajdujących się w naszym hotelu. Jedzenie było wyśmienite. Do tego, porcje dostaliśmy jak dla wygłodniałego zwierza. Po tak udanym posiłku, poszliśmy pakować nasze walizki.

Wzbijając się w powietrze.

Tak oto nastał blady świt i znak, że przyszła już na nas pora, aby wrócić do domu. Kiedy byliśmy już zwarci i gotowi, zamówiliśmy taksówkę, która zawiozła nas na lotnisko.

Trudno było nam się rozstawać ze Stanami, mając w świadomości, że jeszcze tyle miejsc czekało, aby je odkryć. Ledwie się obejrzeliśmy, a trzydzieści dni minęło jak jeden dzień.

Rozrywka do samego końca.

Do samego końca Las Vegas zafundowało nam rozrywkę do potęgi N. W pierwszej kolejności, zaskakująca była odprawa. W przeciwieństwie do standardowego lotniska, znajdowała się ona przed budynkiem. Gdzie obsługa lotniska odbierała i nadawała nasz bagaż.

Następną rzeczą, która nas zaskoczyła, było kasyno. Na całej hali lotniska, zarówno przed kontrolą bezpieczeństwa, jak i na strefie wolnocłowej, znajdowały się automaty do gry. Więc jeżeli, chciałeś się odkuć przed wylotem, to miałeś do tego świetną okazję. A myślałam, że zostało już niewiele rzeczy, które mogą mnie zadziwić.

Z tą myślą, weszłam na pokład samolotu.

P.S.

To był już ostatni przystanek w naszej podróży po Stanach Zjednoczonych. Jeżeli przegapiłeś poprzednie, nic nie szkodzi, wszystko przeczytasz tutaj.

Jeżeli zaś razem z nami dobiegłeś końca tej niezwykłej przygody, możesz przeczytać o innych moich podróżach tutaj.