aktrakcje,  podróże,  USA

Niedoceniana perła w koronie – czyli co warto zwiedzić w Parku Narodowym Zion.

Plan na ten dzień był bardzo prosty. Wstać skoro świt, ruszyć w drogę, dojechać do Kanionu Zion i rozkoszować się cały dzień na łonie na tury. Jak zaplanowaliśmy, tak zrobiliśmy.

Dzień zaczęliśmy standardowo od dwugodzinnej jazdy samochodem. Co na warunki amerykańskie było dosyć powszechne i normalne.

Przyroda zmienną jest.

Jak również to, że krajobraz zmieniał się z minuty na minutę. Mijane przez nas wypiętrzenia i formacje skalne, zachwycały niezwykłością barw, kolorów i kształtów.

Jedne były ognisto czerwone, inne zaś białe jak śnieg. Niektóre tłoczyły się razem, inne zaś przypominały mi samotnego wilka.

Gdziekolwiek byśmy nie odwrócili głowy, zachwytu nie było końca.

Za pozwoleniem.

Co chwila padało hasło z ust mojej mamy: „o zobaczcie jakie piękne skały i widoki”. Po czym, od razu był dopisek: „kochany mężu ty patrz na drogę”. Narób najpierw komuś ochoty, a potem nie pozwól z tego skorzystać.

Dlatego, moja mama, jako dusza artystyczna fotografowała wszystko co tylko mogła, aby mój tata który był kierowcą, mógł nadrobić zaległości.

Dobry pomysł.

Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę przy przydrożnej kawiarence, która ukryta była w skale. Zaintrygowało nas, że pośrodku niczego, ludzie zdecydowali się na otworzenie biznesu.

Musieliśmy przyznać, że pomysłowość nie zna granic. Nie chodziło jedynie o lokalizację lokalu, ale również o smycz dla psa. Zamiast tradycyjnej smyczy, dwa małe pieski spacerował po zagrodzie, przyczepione do linek.

American ranch.

Później, natknęliśmy się na mały sklepik, który przywodził mi na myśl rodeo. Wszystko było urządzone w jednakowej, kowbojskiej stylistyce. Dzięki temu, spacerując między upominkami, mogliśmy poczuć ten niezwykły klimat rewolwerowców.

Jednak najbardziej gustowne wydały mi się tabliczki z oznaczeniem toalet.

A dopełnieniem całego obrazka, był pick-up wypełniony sianem. Od razu poczułam się, jakbym znajdowała się na amerykańskim ranczo.

Mieszkać można wszędzie.

Choć nie dane mi było postawić mej stopy bezpośrednio w jednym z nich, to w drodze do Parku Narodowego Zion, natknęliśmy się na kilka farm. 

Wyrastały dosłownie pośrodku niczego. Byliśmy pełni podziwu, że Amerykanie zdecydowali się na zamieszkanie dosłownie na bezludziu. Skąd dojazd do najbliższego miasta zajmował przynajmniej dwie godziny. I gdzie jedynym najbliższym sąsiadem, były wyrastające skały za plecami.

Park Narodowy Zion.

Jeszcze nie zdążyliśmy dotrzeć do głównej atrakcji tego dnia, a już mieliśmy głowy nabite niezliczonymi wrażeniami.

Cały czas, oczywiście kto mógł, jechał z głową przyklejoną do szyby. Tak upłynęła nam dalsza droga do Parku Narodowego Zion.

Kiedy ujrzałam tablicę oznajmiającą, że właśnie wjedziemy do Parku Narodowego Zion, ciarki przechodziły mi po ciele na samą myśl o podziwianiu kolejnego cudu natury.

Czułam się jakbym przekroczyła bramy innego świata. Otaczające mnie zewsząd formacje skalne wyglądały jak zaczarowane.

Aparat w dłoń.

Pierwszym naszym przystankiem był punkt widokowy na górę Checkboard Mesa. 

Miała ona niezwykły kształt, kolor i fakturę. Przypominała mi wielki namiot, poprzecinany drobnymi kreseczkami.

A to był dopiero przedsmak tego co mieliśmy zobaczyć później. Jadąc przez park drogą nr 9, co chwila robiliśmy przystanki, żeby podziwiać formacje skalne w najwymyślniejszych kształtach.

Trafiliśmy również na formacje skalne, które przypominały mi wydmy.

W przeciwieństwie jednak do tradycyjnych, piaskowych wydm, te były całe uformowane ze skał.

Mały bonus.

Jak to już nie raz, mieliśmy okazję się przekonać, że szczęście nam dopisuje. Tak i tym razem, doskonale się złożyło, że wjeżdżaliśmy do Parku Zion, od strony Page (o tym co warto tam zwiedzić, przeczytacie tutaj). Ponieważ, tuż przed tunelem Mt. Carmel, znajdował się urokliwy szlak pieszy Canyon Overlook.

Oczywiście, z wielkim zapałem postanowiliśmy się nim przejść. Pomimo stosunkowo wczesnej pory, czyli godziny 11.00, było już niezmiernie gorąco i bez nakrycia głowy i butelki wody by się nie obyło.

Uzbrojeni i zabezpieczeni w odpowiedni ekwipunek, ruszyliśmy ku przygodzie. 

Skrywane tajemnice.

Najpierw czekała nas krótka wspinaczka po schodach. Choć nazwaniem, wyrzeźbionych stopni w skale i przymocowanej obok metalowej barierki, schodami, było lekkim nadużyciem.

Był to w sumie jedyny wymagający odcinek szlaku. Jednak warty pokonania, gdyż to co ukryte było za nim, zapierało dech w piersi.

Bliskość skał na wyciągniecie ręki, mieniące się kolory i otaczająca nas roślinność, sprawiały że zabrakło mi słów (a zdarza mi się to niezwykle rzadko).

Być jak Tarzan.

Wędrując szlakiem, mijaliśmy między innymi wspaniałą alkowę, zawieszoną nad przepaścią.

Mogliśmy też posiedzieć na kamieniu znajdującym się nad urwiskiem. Czy też przejść się po wiszącej kładce.

Jednym słowem wysiłek się opłacił. Te widoki, wspinaczka i przeciskanie się między skałami, jakby to określiła moja mama: rewelka.

Niezwykła panorama.

Zaś na końcu drogi, rozpościerała się oszałamiająca panorama na całą dolinę i zawijasy drogi nr 9. 

Jak się później okazało, na własnej skórze przekonaliśmy się, jak to było się nimi przejechać.

Podziwiając tak rozpościerającą się przed nami panoramę parku, w jednej ze skał, w samym jej środku, dostrzegliśmy niewielkie okienko. Był to prześwit zrobiony w tunelu Mt. Carmel Tunnel.

Nas też czekała podróż tym tunelem. Ale to nie był zwyczajny tunel. Wydrążony był w samym środku skały i ciągnął się aż pięć kilometrów.

Ścieżyną, doliną.

Później przyszedł czas na główną atrakcję Parku Narodowego Zion, czyli Kanion Zion. Standardowo, przy wjeździe na teren parku dostaliśmy mapkę całego rezerwatu z zaznaczonymi punktami widokowymi i trasami pieszymi, co w znacznej mierze ułatwiło nam rozplanowanie zwiedzania Kanionu.

Pomimo że, na mapce punkty wyglądały dosyć blisko siebie i mogłoby się wydawać, że cała wycieczka nie zajmie zbyt dużo czasu, z doświadczenie wiedzieliśmy już, że to tylko pozory. 

Na Kanion Zion, warto poświęcić kilka dni. Głowna trasa, owszem nie jest długa, ale odchodzące od niej szlaki są godne przespacerowania się i wybrania na wycieczkę.

Czas na zwiedzanie.

Co więcej, w okresie letnim, nie można poruszać się po Kanionie własnym samochodem, więc podobnie jak w poprzednich parkach, przesiedliśmy się na Shuttle Bus.

Plus był taki, że teraz mój tata, również mógł podziwiać niezwykłe wypiętrzenia, bez obawy, że wjedzie w słupek, czy znak drogowy.

W przeciwieństwie do Kanionu Kolorado, Kanion Zion zwiedza się wędrując, dnem wąwozu, a nie jego krawędzią. Dzięki temu, mogliśmy poczuć jego ogrom i nacieszyć się tą niezwykłą atmosferą.

Zmiana dekoracji.

To co mnie zaskoczyło, to zmiana scenografii. Jadąc przez Park, otaczające nas formacje skalne były białe, zaś w samym Kanionie, przybierały barwę ceglastą. Mogłoby się wydawać, że to zupełnie dwa różne miejsca, a jednak nie.

Utwierdziło mnie to jedynie w przekonaniu, że natura bywa nieprzewidywalna.

Strażnicy doliny.

Najpierw zatrzymaliśmy się przy Court of the Patriarchs. Trzy szczyty gór spoglądały na nas z wysoka. Przywodziły mi na myśl strażników pilnujących doliny. Jak zahipnotyzowana, wpatrywałam się w te gigantyczne formacje skalne Zionu.

Nad jeziorkiem.

Następnie udaliśmy się do Zion Lodge, skąd prowadziła piesza ścieżka do Emerald Pools.

Znajdowały się tam „szmaragdowe jeziorka”, które wypełnione były wodą spływającą ze skał. My dotarliśmy jedynie do Lower Emerald Pool, gdyż pozostała część szlaku była zamknięta.

Mimo to, spacer pod gigantyczną skalną półką, z której spływa woda, był świetną atrakcją.

Kąpiel w rzece.

W drodze powrotnej ze szlaku, postanowiliśmy pójść w ślady innych turystów. Dlatego, z wielką przyjemnością zamoczyliśmy nogi w zimnej rzece Virgin i przy tej okazji odrobinę się ochłodziliśmy.

Nie było nic przyjemniejszego jak, spoglądać na cały Kanion z tej perspektywy. Cała paleta kolorów, począwszy od białych szczytów, przez jasno pomarańczowe skały aż po głęboką czerwień skał piaskowca, byłą wręcz nie do opisania.

Którą wybrać z dróg?

W całym Kanionie, pełno było możliwości na piesze wędrówki. Wiedząc, że niektóre szlaki, były wymagające, inne zaś dostępne dla przeciętnego Kowalskiego, zawsze mierzyliśmy siły na zamiary. 

Dzięki mapie, wiedzieliśmy też, jak długo zajęłoby nam przejście danym szlakiem oraz poziom jego trudności.

Mając na uwadze nasze możliwości alpejskie, dotarliśmy do kolejnego przystanku: The Grotto. Była to baza wypadowa na szlak Angels Landing Trail, który uchodził za jeden z piękniejszych w całym Kanionie. Niestety, należał też do jednych z trudniejszych i wymagających szlaków.

Jednak nie zniechęcało nas to, aby zrobić sobie krótki spacer po okolicy. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nie byliśmy przygotowani na to, że przyroda w Kanionie Zion, dosłownie przytłoczy nas swoim pięknem.

Raj na ziemi.

Co ciekawe, Zion w języku hebrajskim znaczy azyl, schronienie. Nic dziwnego, że wędrując po Kanionie, czułam się jak w raju.

Odurzeni krajobrazem, udaliśmy się do skalnej alkowy, zwanej Weeping Rock. Woda przesiąkająca przez skały tworzyła niepowtarzalną scenerię wiszących ogrodów, czyli „hanging garden”. 

Była też doskonałym tłem do zrobienia pamiątkowych zdjęć i punktem widokowym. Dla wytrawnych piechurów, stanowił też początek szlaku na szczyt góry Observation Point.

Nagroda pocieszenia.

Jako, że nam brakowało jeszcze niektórych umiejętności wspinaczkowych, udaliśmy się na kolejny przystanek trasy Scenic Drive, czyli Big Bend. Był on doskonałą rekompensatą dla tych, którzy nie zdecydowali się wspiąć, ani na jeden, ani na drugi szczyt, o których wspominałam wcześniej.

Mogliśmy podziwiać zarówno Angel Landing, jak i Observation Point, w całej ich okazałości. Jak dla mnie, idealna nagroda pocieszenia.

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Na sam koniec zatrzymaliśmy się przy Tample of Sinawava. Było to świetne miejsce na krótki (półtoragodzinny) spacer Riverside Walk, pośród wysokich skał kanionu, przepięknej przyrody i szumiącej rzeki Virgin River.

Kiedy dopadało nas lekkie zmęczenie, siadaliśmy na przypadkowej skale i chłonęliśmy otaczającą nas przyrodę, która wywoływała nieustanne uczucie ekscytacji.

Rozglądając się dookoła siebie, zdałam sobie sprawę, że wszystko to co widzę, zostało wyrzeźbione przez kilka tysięcy lat. A wszystko to za sprawą matki natury.

Kopiuj, wklej.

Idąc przed siebie, co chwila mijały nas grupki turystów ubrane w jednakowe buty i trzymające w ręku, takie same kije. Zastanawialiśmy się, jakim cudem wszyscy mają takie samo wyposażenie.

Odpowiedź uzyskaliśmy, kiedy dotarliśmy do rzeki, gdzie szlak nagle się kończył. Przynajmniej tak myśleliśmy na początku. Jak się jednak okazało, był to dopiero początek szlaku do The Narrows.

Nie był to jednak zwykły szlak. Prowadził on bowiem cały czas korytem rzeki. Dlatego też, aby go przejść, potrzebne były specjalne buty i kij do mierzenia poziomu wody, które można było wypożyczyć w Parku. I wszystko stało się jasne, skąd te jednakowe buty.

The best of the best.

Co więcej, szlak The Zion Narrows, znalazł się w pierwszej piątce najpiękniejszych szlaków turystycznych w USA, na liście magazynu National Geographics. Nic dziwnego, że przyciągał on tłumy turystów.

Choć z pewnością, wrażenia byłby niesamowite, nie zdecydowaliśmy się na wyprawę. Po pierwsze nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu, a po drugie cała trasa wynosiła jedynie 22,5 kilometra. Nie trzeba było być geniuszem z matematyki, aby przeliczyć, że cała wędrówka zajęłaby nam jakieś osiem godzin. Mieliśmy za to kolejny pretekst, aby wrócić do Stanów.

W międzyczasie, nadszedł moment, w którym musieliśmy wracać z powrotem. Mając w sąsiedztwie potężne ściany po lewej i prawej stronie, czuliśmy się, jak w jakimś innym świecie.

Zaś malownicze szlaki trekkingowe pomiędzy gigantycznymi skałami z czerwonego piaskowca, urwiska skalne, malutkie wodospady, krystalicznie czyste rzeki oraz wąwozy, już na zawsze będą kojarzyły mi się z Parkiem Narodowym Zion i na długo pozostaną w mej pamięci.