aktrakcje,  podróże,  USA

Kanion Antylopy – czyli co warto zwiedzić w okolicy Page.

Wyjeżdżając z Wielkiego Kanionu Kolorado (o którym możecie przeczytać tutaj), udaliśmy się w kierunku miejscowości Page.

Przez łąki i pola.

Przemierzając bezkresne drogi Ameryki, nie sposób było się nie zatrzymać choć na chwilę, aby podziwiać widoki na tle zachodzącego słońca.

I choć dzień dobiegał końca, to nie był jeszcze koniec atrakcji dla nas.

Tam gdzie konie kują.

Zanim dotarliśmy do Page, nie mogliśmy ominąć Horseshoe Bend, czyli końskiej podkowy. Było to zakole, w którym rzeka Kolorado zakręcała pod kątem 270 stopni.

Jak łatwo można się domyślić, była to kolejna atrakcja na mapie Stanów, która przyciągała rzeszę turystów. Wszak i my się do tej rzeszy turystów zaliczyliśmy.

Byliśmy bardzo ciekawi jak w rzeczywistości prezentuje się ten fragment Kanionu, gdyż na zdjęciach oglądanych w Internecie robił imponujące wrażenie.

Lekko spóźnieni.

Do Horseshoe Band dotarliśmy już pod wieczór, koło godziny 19.30, kiedy to promienie słońca powoli znikały na horyzoncie.

Jak większość punktów widokowych, byłam przekonana, że i ten znajduje się tuż przy trasie. Jak się okazało, dla odmiany, ten znajdował się nieco dalej.

Najpierw musieliśmy zapłacić za wjazd $10 za samochód i zostawić go na parkingu. Następnie czekał nas jeszcze piętnastominutowy spacer po złocistym piasku, co nie ułatwiało marszu.

Niestety spóźniliśmy się dosłownie odrobinę, gdyż słońce zdążyło już zajść kiedy dotarliśmy nad krawędź kanionu. Zabrakło nam dosłownie dziesięciu minut.

Ach te widoki.

Mimo to, opłaciła się odrobina wysiłku, gdyż widok był nieziemski. Te ceglaste kolory skał i rzeka płynąca leniwie na dnie Kanionu, rekompensowały wszystko. Nie mogłam wyjść z podziwu, że takie miejsce jest dziełem natury.

Po tak ekscytującym dniu, przyszedł wreszcie czas na zasłużony odpoczynek. W końcu czekał nas kolejny dzień pełen wyzwań i atrakcji, który miał się zapisać na kartach historii naszego pobytu w Stanach.

Odrobina szcęścia.

Na drugi dzień, z samego rana wybraliśmy się do Kanionu Antylopy. Zanim dotarliśmy do Stanów, był on dla mnie w ogóle nie znany. Przeglądając różne strony Internetowe, nie miałam sposobności się na niego natknąć. Jak więc się stało, że do niego dotarliśmy? Zrządzenie losu, któremu odrobinę pomogliśmy.

Dowiedzieliśmy się o nim zupełnie przez przypadek. Moja mama przed wyjazdem była w atelier fotograficznym, żeby wyrobić zdjęcie potrzebne do wizy. Pani fotograf, dowiedziawszy się, że wybieramy się do Stanów, powiedziała że koniecznie musimy pojechać do Kanionu Antylopy. Po powrocie do domu, moja mama oczywiście podzieliła się z nami tą nowiną.

Obowiązkowy punkt programu.

Więc jak to ja, od razu skorzystałam z wujka Google, aby zobaczyć co to za cudeńko. Wow, robił wrażenie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Postanowiłam, że koniecznie muszę go zobaczyć na własne oczy. Pozostawała jeszcze kwestia jego lokalizacji. Na szczęście dla nas, znajdował się wprost idealnie na naszej mapie podróżniczej. I tak o to został wciągnięty na listę miejsc „must see”.

Będąc już w Stanach, zaczęłam dogłębnie czytać, jak można się do niego dostać i jakie warunki należy spełnić. Ponieważ Kanion znajduje się w rezerwacie plemienia Indian Navajo, jego zwiedzanie było możliwe jedynie w zorganizowanej grupie z przewodnikiem. Na dokładkę obowiązywał też dzienny limit zwiedzających. Nic dziwnego, że przy tak niezwykłych miejscach do zwiedzania musi się znaleźć jakieś „ale”.

Drobne perturbacje.

Aby dostać się do Kanionu Antylopy, mogliśmy pójść na żywioł i stanąć w ogólnodostępnej kolejce, z nadzieją że uda nam się wejść. Znając nasze szczęście, zapewne udałoby się bez problemu. Woleliśmy jednak nie kusić losu, dlatego postanowiliśmy z kilkudniowym wyprzedzeniem zarezerwować bilety w jednym z autoryzowanych biur.

Byłam święcie przekonana, że będzie to bułka z masłem. Nic bardziej mylnego. Okazało się że w większości, wszystkie wycieczki zostały już wykupione. A my nie mieliśmy możliwości przełożenia zwiedzania go na inny dzień naszego pobytu. Z duszą na ramieniu przeglądałam kolejne strony biur oferujących wycieczki po Kanionie.

Niektóre oferowały wejście do Kanionu tylko po południu. Jednak inni podróżnicy doradzali, że najlepiej zwiedza się go do południa, kiedy to przez szczeliny wpadają do środka promienie słońca. Bo tylko wtedy, w pełnej krasie można podziwiać to niezwykłe zjawisko przyrody.

Komu, komu, bo idę do domu.

Na szczęście, udało nam się! Była to wszak wycieczka o godzinie 7.00 rano, ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.

Wskazówka: Najlepsza pora do zwiedzania Kanionu Antylopy jest między godziną 11.00 a 13.00, kiedy słońce zdąży być już nieco wyżej i można zobaczyć słupy świetlne.

Mając już bilety, wstaliśmy z samego rana i uzbrojeni w nakrycie głowy, wodę mineralną i aparat, ruszyliśmy na miejsce zbiórki.

Wskazówka: O tak wczesnej porze, wodę i nakrycie głowy można zostawić w samochodzie i nie brać go w ogóle do Kanionu bo tylko przeszkadza i zawadza. Lepiej zakryć nos i usta, gdyż jest tam dużo piachu i może się nasypać do buzi.

Jadąc na miejsce spotkania, zaskoczyło nas, że w tak małej mieścinie, na jednej ulicy obok siebie stoją kościoły i świątynie różnych wyznań. Poczynając od katolików, zielonoświątkowców, protestantów, a kończąc na muzułmanach. To jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że jak się chce to się da.

Przygoda, czas start.

Kiedy już zawitaliśmy do naszego biura i odhaczyliśmy się na liście obecności, wraz z innymi uczestnikami, dostaliśmy plakietki. W ten sposób zostaliśmy podzieleni na dziesięcioosobowe grupy. Nam w udziale przypadł kolor pomarańczowy.

Po chwili oczekiwania, wyszła do nas przewodniczka, odebrała plakietki i zapakowała nas do jeepa, którym udaliśmy się do kanionu Antylopy.

Kanion Antylopy.

Kanion Antylopy dzieli się na dwie części: Upper i Lower Canyon. Mogliśmy zwiedzić zarówno Górny jaki i Dolny Kanion, albo skupić się tylko na jednym. My zdecydowaliśmy się na Kanion Górny, który uchodził za bardziej spektakularny i widowiskowy.

Dodatkowo, w Górnym Kanionie w okresie od maja do sierpnia, można było podziwiać niezwykłe zjawisko, jakim były  Light Beams, czyli słupy świetlne.

Nam, nie do końca udało się je zobaczyć, ponieważ zwiedzaliśmy Kanion Antylopy o dość wcześniej porze. Mając jednak namiastkę tego, jak niezwykły spektakl za pomocą gry światła i kolorów, odbywa się w Kanionie, byłam w stanie sobie wszystko wyobrazić.

Nic dziwnego, że przyciąga on tłumy fotografów z całego świata. To właśnie tutaj, Peter Lik zrobił najdroższe zdjęcie świata. Zostało ono sprzedane za 6,5 mln USD.

Aparat w dłoń.

My, jako amatorzy fotografii, też mieliśmy używanie. Trafiła nam się bardzo sympatyczna przewodniczka, która pokazała nam niuanse i smaczki kanionu.

Podczas zwiedzania, opowiadała nam różne ciekawostki i historie związane z Kanionem. Pokazywała gdzie zrobić dobre zdjęcie, albo gdzie należy spojrzeć, aby dostrzec różne kształty w szczelinach, między innymi skrzydła anioła czy też serce. Wiedziała dokładnie, w których punktach należało fotografować Kanion Antylopy, aby wydobyć z niego niesamowite kształty.

Najciekawsze dla mnie było jednak to, że przewodniczka, jak wytrawny ekspert, ustawiła wszystkim telefony. Doskonale orientowała się w funkcjach smartfonów, bez względu na markę. Brała telefony poszczególnych osób z grupy i wybierała odpowiedni filtr, żeby zdjęcie wyszło z najlepszym efektem.

Tylko dla wtajemniczonych.

Tym którzy stali blisko niej, brała ich telefony i sama robiła zdjęcia ustawiając je na krawędziach ścian, w miejscach znanych sobie na pamięć. Dlatego my trzymaliśmy się blisko naszej indiańskiej przewodniczki. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć i dowiedzieć się jak mamy ustawić aparat, żeby wyszło nam odpowiednie zdjęcie.

Sama wycieczka po Kanionie była dosyć krótka. Trwała zaledwie godzinę. Mimo to, zakochałam się w nim od razu.

Czy to sen, czy jawa?

Nie mogłam od niego oderwać oczu. Prześliczne, wręcz niemożliwe do wyobrażenia kształty i kolory, wyrzeźbione przez naturę, przyprawiały mnie o szybsze bicie serca.

Na każdym kroku, odkrywałam nowe, eksplodujące kolorami i grą świateł zakątki, które zapadały w mojej pamięci.

Każda „sala”, w której się znaleźliśmy posiadała jedyną w swoim rodzaju, niezwykłą scenerię. Z minuty na minutę, wpadające do wewnątrz światło, jego blask i natężenie sprawiały, że czułam się jak w bajce.

Przesuwając się powoli po piaszczystym dnie kanionu, mogłam podziwiać jego magiczne wnętrze. Przypominało mi to tętniącą życiem podziemną katedrę. Jakbym zagłębiała/ przesuwała się w głąb do serca Ziemi.

Mogłabym tak spacerować godzinami, podziwiając przepiękne formacje skalne. Jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Wciąż nienasyceni tym co matka natura tak pięknie zaplanowała, musieliśmy zakończyć nasze zwiedzanie Kanionu Antylopy.

Życiowe dylematy.

Wyjeżdżając z Kanionu, zobaczyliśmy tłum ludzi, który czekał w zwykłej kolejce do wejścia. Teraz mogliśmy jedynie gdybać, które rozwiązanie było lepsze. Wczesna i pewna pora zwiedzania, czy też stanie kilka godzin, aby dostać się lub nie, na upragnioną godzinę 11.00. Tak czy siak, zwiedzanie Kanionu Antylopy było dla mnie niezwykłe.

Teraz, trzeba było postanowić, co robimy dalej z tak pięknie rozpoczętym dniem. Opcji było wiele i mieliśmy trudności, żeby się zdecydować na coś konkretnego. I to nęci i to kusi.

Kinowe produkcje.

Pierwszym moim pomysłem było pojechanie do Forest Gump Point. Bardzo chciałam zobaczyć kultowe miejsce z filmu, w którym to Forest postanowił zakończyć swój maraton. Niestety był on za daleko i cały dzień spędzilibyśmy w samochodzie. Przynajmniej miałam kolejny powód żeby wrócić do Stanów.

Gratis.

Kolejną propozycją, było wybranie się do Kanionu Escalante, który znajdował się w pobliżu. Przeczytałam, że można było w nim zobaczyć dokładnie to samo, a nawet dużo więcej, co w Kanionie Antylopy i na dodatek za darmo.

Zapaliwszy się do tego pomysłu, odpaliłam mój podręczny GPS i ruszyliśmy w drogę. Według mapy mogliśmy do niego dojechać z sąsiedniej miejscowości Big Water, skąd prowadziła droga wprost do kanionu. Zaczęliśmy więc podążać za nawigacją.

Którą wybrać z dróg?

Niestety drogi prowadzącej do Kanionu Escalante, ani widu, ani słychu. W końcu, po kilku próbach, natrafiliśmy na jej ślad. Zdeterminowani, ruszyliśmy ku przygodzie.

Po przejechaniu kilku kilometrów musieliśmy zawrócić, gdyż skończyła się droga asfaltowa, którą zamieniła droga szutrowa. Niestety nasz rumak nie był ze stali tak wytrzymałej, by się nadawał na takie warunki. Jak pomyśleliśmy, że tak mają wyglądać całe dwie godziny jazdy, to daliśmy za wygraną. Cóż było robić, człowiek ani pisnął, auto zawrócił i gaz docisnął.

Jak już później doczytałam, droga wjazdowa do Kanionu Escalante prowadziła od zupełnie drugiej strony. Sam dojazd w jedną stronę, zająłby nam jakieś trzy godziny jazdy. A gdzie jeszcze czas na zwiedzanie.

Towar reglamentowany.

Była też słynna The Wave, ale tutaj dostanie się graniczyło z cudem. Aby dostać się do atrakcji, był przeprowadzany konkurs biletów i dziennie mogło wejść jedynie 80 osób, a zapisy odbywały się z minimum półrocznym wyprzedzeniem.

Lokalnie.

Wariantów na spędzenie dalszego dnia było dużo. Jednak problem polegał na tym, że gdziekolwiek byśmy chcieli pojechać, wiązało się to z długą jazdą samochodem. Nie miało to dla nas najmniejszego sensu, gdyż dojechalibyśmy do atrakcji tylko po to, żeby zaraz ruszyć w drogę powrotną.

Dlatego zdecydowaliśmy się zobaczyć lokalną tamę Glen Canyon Dam i popływać rzece. 

Ale nie byle jakiej rzece. Była to jedyna i niepowtarzalna okazja, aby zanurzyć się w rzece Kolorado.

Pojechaliśmy więc do Wahweap , gdzie uskuteczniliśmy spacer po resorcie. A także spędziliśmy uroczy dzień leniuchując na plaży, wpatrując się  w błękit wody rzeki Kolorado.