aktrakcje,  podróże,  USA

Miasto Aniołów – czyli co warto zwiedzić w Los Angeles.

Po ekscytujących doznaniach w Dolinie Śmierci, o której możecie przeczytać tutaj, udaliśmy się do Miasta Aniołów. Czyli nigdzie indziej jak do Los Angeles. Jak każdy, tak i my chcieliśmy spróbować swojego szczęścia w show biznesie.

Fabryka snów.

Dzień zaczęliśmy od porannej, małej kawy. Dla lepszego zobrazowania poniżej załączam skalę porównawczą.

Z odpowiednią dawką kofeiny krążącą w naszym organizmie, przekroczyliśmy bramy nieba.

Wjeżdżając do miasta przed naszymi oczami ukazała się ośmiopasmowa jezdnia. Żeby było jasne, było to osiem pasów w jedną stronę, a tuż za barierkami drugie osiem w przeciwnym kierunku. Nasze telefony nie nadążyły robić zdjęć. A w Polsce twierdzą, że trzy pasy ruchu w jedną stronę to przesada.

Santa Monica.

Z szeroko otwartymi buziami zagłębiliśmy się w to kuszące karierą miasto. Mając jeszcze trochę czasu do zameldowania się w naszym apartamencie, postanowiliśmy zwiedzić Santa Monica. Choć oficjalnie leży poza granicami Los Angeles, to w praktyce porównałabym to do Śląska. Nawet nie wiesz kiedy jesteś już w innym mieście.

Swoją wędrówkę zaczęliśmy od drobnego targu i przepięknego deptaku. Znajdowały się na nim liczne butiki, kawiarenki i ławeczki do odpoczynku.

Później skierowaliśmy się w stronę plaży. To co mnie zaciekawiło, to idealne rozwianie przejścia dla pieszych znajdujące się przy krzyżówce. Poza tradycyjnymi przejściami, dodatkowo było przejście dla pieszych po skosie. Bezpośrednio mogliśmy przejść po przekątnej. Może kiedyś i u nas wprowadzą takie rozwiązanie.

Indywidualizm.

Spacerując nabrzeżem, natknęliśmy się na domek Lalki Barbie. I to nie taki miniaturowy do zabawy. A normalny, pełno wymiarowy dom, który należał do Ruth Handler, autorki zabawki.

Nie tylko wśród domów, mogłam dostrzec ekstrawagancję. Inni przejawiali ją w upodobaniach do samochodów.

Choć w tym przypadku każdy orze jak może.

Od razu poczułam, że to miasto przyciąga jak magnes, ludzi pragnących zaznać szczęścia i sławy.

Morza szum, ptaków śpiew.

Sama plaża, jak wszystko w Stanach Zjednoczonych była ogromna. Przynajmniej ze trzy razy szersza niż polska plaża. Do tego ogromne parkingi, prawie że wchodzące na piasek żeby można było jak najbliżej zaparkować auto.

Do tego molo, na którym znajdował się mini wesołe miasteczko i kramy z pamiątkami.

Jak również, znajdował się tutaj koniec sławnej drogi Route 66.

Słoneczny Patrol.

Nie obyło by się też bez zdjęcia przy sławnych budkach ratownika. Które tak dobrze były mi znane z serialu Słoneczny Patrol, notorycznie oglądanym przeze ze mnie kiedy byłam dzieckiem.

Będąc już na plaży, nie odmówiliśmy sobie chwili relaksu i zatopieniu stóp w złocistym piasku.

Być jak gwiazda.

Po tak udanym poranku, pojechaliśmy się zameldować i zostawić nasze bagaże w apartamencie, który znajdował się w samym sercu Hollywood Walk of Fame.

Mieszkaliśmy dosłownie na Alei Gwiazd w budynku, który jak się okazało dawniej był teatrem. Lepszej lokalizacji i antuażu nie mogliśmy sobie wymarzyć. A co zabawniejsze był to najtańszy dostępny w tym czasie wynajem. Jak chcieć się dostać do branży filmowej to z przytupem.

Wieczorem ruszyliśmy na podbój miasta. W tej części pełno było przewalających się turystów, na których musieliśmy uważać, aby się z nimi nie zderzyć.

Mieliśmy też nietypowych kompanów. Przez krótką chwilę towarzyszył nam Lord Vader, a nawet Michael Jackson. Od razu widać że to miasto przyciąga wszystkich. Kusi obietnicą sukcesu, luksusu i bogactwa.

Spacerując ulicą, co chwila pod nogami wyrastała nam czyjaś gwiazda. Natknęliśmy się na wiele znanych nazwisk ze świata show biznesu, kina i telewizji. A wierni fani zostawiali przy nich nawet kwiaty i kartki.

Nie wszystko złoto, co się świeci.

Choć wydawać by się mogło, że przebywanie w tej części miasta to spełnienie marzeń, to sama Aleja Gwiazd brzmi dumnie jedynie z nazwy. Jednak w rzeczywistości, przypominała mi ulice Piotrkowską w Łodzi. Gdzie znajdują się liczne kina, teatry, puby, kluby i galerie handlowe. Uliczni grajkowie próbują swojego szczęścia, a przy okazji umilają czas turystom.

Tak jak wieczorem, cała okolica wywoływała u nas zachwyt, tak w ciągu dnia cały jej urok ulotnił się. Prysnął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 

W rzeczywistości, Walk of Fame przypominało mi zwyczajną ulicę i chodnik, w którym zatopione były tablice z gwiazdami. Zaś niezliczona rzesza turystów po nich deptała i musieliśmy spojrzeć pod nogi, żeby zorientować się że to Aleja Gwiazd.

Co więcej, w ciągu dnia mogliśmy na niej znaleźć artystów drugiego planu. 

Byli to bezdomni, którzy pchali na wózkach cały swój dorobek życia. Przyglądając im się z bliska, wcale nie wyglądali na smutnych czy nieszczęśliwych. Niektórym zapewne nie udało się w aktorstwie, inni zaś celowo wybrali taki sposób życia. Niektórzy z nich mieli nawet najnowszy model telefonu czy laptop. A dopełnieniem scenerii był doskonale wyczuwalny, unoszący się zapach marihuany.

Małym tyglu.

Kolejny dzień poświeciliśmy na plażowanie. Tym razem udaliśmy się na osławioną Venice Beach. Pomimo ze niebo wyglądało jakby było zachmurzone, nie uchroniło nas to przed spieczeniem raka. Jak to mówią, pozory często mylą.

Wyciągnięci na ręcznikach podziwialiśmy morze i pracę przystojnych ratowników. Byliśmy świadkami sceny jak z filmu akcji i to nie była część planu filmowego.

Na ratunek.

Ponieważ były dosyć wysokie fale, do wody, można było wejść jedynie do wyznaczonego przez boje miejsca. Oczywiście znaleźli się i tacy, którzy podchodzi dość beztrosko do względów bezpieczeństwa. Dlatego ratownicy cały czas chodzili wzdłuż plaży i nawoływali śmiałków, którzy wypłynęli zbyt daleko. W pewnym momencie, widząc że nie niektórzy niedosłyszeli ich wołania, bez chwili zastanowienia i ostrzeżenia, wskoczyli do wody aby przegonić ignorantów. Zachowywali się jak dobrze zaprogramowane i wyszkolone maszyny. Dosłownie akcja pełna napięcia.

Spragnieni wrażeń.

Aby ochłonąć z wrażeń, poszliśmy chwilę popływać i przejść się promenadą Venice Beach Boardwalk i Ocean Front Walk. Istny tygiel kulturowy, gdzie dziewczyny ubrane w krótkie spodenki jeżdżą na rolkach, a tuż obok mogliśmy posłuchać rapujących chłopaków. Zaś w tle mogliśmy dostrzec sylwetki surferów.

Pełni wrażeń poszliśmy na drobną przekąskę. Przy plaży znajdowało się wiele małych knajpek, które zachęcały aby zatrzymać się w nich na jedzenie albo kawę. My udaliśmy się najpierw do Thomas Hamburger.

Następnie poszliśmy do The Cow’s End, gdzie serwowali pyszną kawę ze smakowitymi muffinkami jagodowymi.

W doborowym towarzystwie.

Później dołączyli do nas moim znajomi. Wreszcie miałam okazję zobaczyć się z moją koleżanką Erin, którą poznałam podczas studiów w Irlandii. Nie widziałyśmy się dobre siedem lat. Jednak nawet po tak długim rozstaniu, miałyśmy wrażenie jakbyśmy się nie widziały zaledwie wczoraj.

Dołączył do nas również mój przyjaciel Alex z dziewczyną, którzy specjalnie na tę okoliczność przyjechali na weekend do Los Angeles.

Welcome to Hollywood.

Będąc w Los Angeles, musieliśmy oczywiście zobaczyć Hollywod Sign, który górował nad miastem.

Kierując się niezawodnym system GPS dotarliśmy do jego podnóża. Niestety obecnie nie było już możliwości podjechania pod sam znak, gdyż wjazdu pilnowała policja. Za to znaleźliśmy doskonały punkt do robienia zdjęć, bez nadmiernej ilości turystów.

Zaś w drodze powrotnej, przejeżdżaliśmy przez drogę gdzie znajdowały się platformy widokowe, z których można było podziwiać znak.

Beverly Hills.

Po krótkiej sesji fotograficznej, pojechaliśmy zobaczyć osławione Beverly Hills, gdzie rozglądaliśmy się za naszą letnią rezydencją. W końcu to tutaj mieszkają wszystkie gwiazdy.

Ponieważ nie mogliśmy się zdecydować na konkretną willę, wybraliśmy się na zakupy. Wybór padł na Rodeo Drive, czyli najdroższą ulicę w mieście. 

To tutaj znajdowały się szyldy największych i najdroższych projektantów mody jak Vera Wang, Gucii czy Versace.

Z wizytą u Ludwika.

Swoją miejscówkę miał też Louis Vuitton. Będąc w tej okolicy, musieliśmy koniecznie wpaść i się przywitać.

Sklep połączony był z Muzeum, w którym mogliśmy podziwiać dzieła artysty. Poczynając od kolekcji torebek, przez walizki, kufry, lustra czy nawet worki treningowe.

Nie wiem skąd miał przecieki, ale zaprojektował nawet maseczki.

Co więcej, znajdowały się tam zaprojektowane przez niego kreacje wieczorowe, w których różne gwiazdy miały okazję błyszczeć na czerwonym dywanie.

Najbardziej zadziwiła mnie kolekcja damskich torebek, do których przyczepione były owoce.  A właściwie fakt, że każdej z nich pilnował oddzielny sklepikarz.

Kiedy już pożegnaliśmy się z Louisem, uskuteczniliśmy jeszcze window shopping, podziwiając  precjoza znajdujące się na witrynach sklepowych.

Rodzice zastanawiali się nawet czy nie sprawić sobie nowego samochodu.

W śród artystów.

Niestety nie udało nam się rozwiązać wszystkich dylematów zakupowych, dlatego przenieśliśmy się na Melrose Street. Nazwałabym ją ulicą artystów, gdyż co chwila napotykaliśmy niezwykłe graffiti, wymalowane ściany a nawet całe budynki.

Universal Studio.

Potem przyszedł upragniony dzień. Wycieczka do studia filmowego. Dość długo wahaliśmy się na które studio filmowe postawić. Zastanawialiśmy się pomiędzy Worner Bross a Universal Studio. W końcu wybór padł na Universal Studio.

Bilety zakupiliśmy dzień wcześniej przez Internet, ponieważ pozwalało nam to na wejście do parku rozrywki pół godziny przed oficjalnym otwarciem i udaniem się do jednej z kultowych atrakcji przed wszystkimi. Takich chętnych jak my było mnóstwo.

Przechodząc przez bramki wejściowe, skanowaliśmy odcisk naszego palca, jak również dostawaliśmy mapkę całego parku. Po przekroczeniu bramek, wszyscy zebraliśmy się na głównym placu wejściowym i kiedy wybiła odpowiednia godzina, jak na komendę wszyscy przypuścili szturm. Od razu nasunął mi się skecz kabaretu Ani Mru Mru „Supermarket”.

Czary mary, hokus pokus.

My jako pierwszą atrakcję do zwiedzania wybraliśmy zamek Harrego Pottera. Moja mama zastrzegła na samym wstępie, że ona na żadne rollercoaster chodzić nie będzie. Jeżeli my z moim tatą mamy ochotę, to proszę bardzo. Ona w tym czasie będzie popijać drink z palemką. Jednak kiedy dotarliśmy do Hogwartu, dała się przekonać na przejazd kolejką w wymiarze 3D.

Wrażenie obłędne. Nie dość, że wagoniki były jedynie czteroosobowe to pomiędzy nimi zachowany był wystarczający dystans, że czułam się jakby nikogo więcej nie było. Do tego efekty specjalne, dźwięki i cała scenografia, sprawiła że czułam się jakbym to ja latała na miotle i grała w quidditch.

Same kolejki i czas oczekiwania do wejścia do atrakcji był zaaranżowany z aptekarską precyzją. Były gadające obrazy, ruchome schody, hologramy w postaci Rona, Hermiony i Harrego, którzy do ciebie zagadywali. Była to niepowtarzalna okazja, żeby móc choć przez chwilę poczuć się jak w  prawdziwym zamku.

Ja chcę jeszcze raz!

Kiedy opuściliśmy już zamek, moja mama piała z zachwytu. Dosłownie jak osioł ze Shreka, kiedy zobaczył przedstawienie w zamku Duloc: „ja chce jeszcze raz”. Cieszyła się jak małe dziecko. Za to mój tata, który od zawsze był fanem kolejek górskich, nam pozieleniał. Okazało się, że jego błędnik nie chciał z nim za bardzo współpracować.

Mając nadzieję, że mój tata szybko dojdzie do siebie, poszłyśmy z moją mamą na ciut mniejszą, już tym razem zwykłą kolejkę górską. Jemu zaś dałyśmy chwilę wytchnienia.

Później, obowiązkowo musieliśmy napić się kremowego piwa. 

Z wypiekami na twarzy, zajrzeliśmy w najmniejszy zakamarek Hogwartu.

Choć w pewnym momencie stanęłam przed ogromnym dylematem. Nie bardzo wiedziałam, w którym kierunku mam się udać. I ten nęci i ten kusi.

Niektórzy nawet nie potrzebowali różdżki żeby czarować.

Ci mniej zdolni mogli jedną dla siebie zakupić.

A w nagrodę pocieszenia, dla łasuchów znalazły się również fasolki wszystkich smaków.

Po tak udanym początku, wsiedliśmy w Hogwart Express na peronie 9 i ¾ i ruszyliśmy dalej.

Kamera, akcja!

Czas było przenieść się na prawdziwy plan filmowy i odegrać swoją rolę. W Universal Studio, były organizowane wycieczki po planie filmowym, gdzie w rzeczywistości kręcone są różne sceny z filmów i seriali.

Nie omieszkaliśmy skorzystać z takiej okazji.

Mogliśmy zobaczyć ogromne hale filmowe, melexy z nazwiskami gwiazd czy ich przyczepy, gdzie szykują się zazwyczaj do swoje roli.

Pani przewodnik zdradziła nam smaczki i niuanse oraz różne sekrety jak powstają sceny znanych filmów. Z jednej strony budynek był małym domkiem na przedmieściach z drugiej fasada przypominała dziki zachód.

Widzieliśmy też miejsce, gdzie nagrywane były sceny z filmu Szczęki, jak również jak nagrywane są sceny z powodzią.

Była też scenografia z katastrofą samolotu lotniczego. Okazało się że był to prawdziwy samolot zakupiony specjalnie do nakręcenia jednej ze scen filmu. Która stanowiła jedynie 4 minuty całej produkcji.

W krainie Faraonów.

Byliśmy też uczestnikami sceny wypadku i pożaru w metrze. Jednak nawet najlepszym aktorom należy się przerwa, więc po świetnie zagranym odcinku, przenieśliśmy się do świata Mumii i faraonów. Tutaj tez nie zabrakło wrażeń.

Zapięte na ostatni guzik.

Cały park był ogromny i kilku poziomowy. Płynnie przechodziliśmy z jednej krainy do drugiej. Co i róż znajdowaliśmy się w innym świecie.

Oczywiście każda kraina miała swoją własną strefę gastronomiczną. Niestety jak to w takich atrakcjach bywa, stosunkowo droga więc my przezornie zabraliśmy swoją wałówkę.

Wszędzie rozstawione były tablice informacyjne, pomagające odnaleźć się w tej bajkowej krainie. Można było też pobrać darmową aplikację, która informowała cię ile czasu należy czekać w kolejce do danej atrakcji. Jak również o której godzinie zaczynają się specjalne pokazy.

My nie pokusiliśmy się o taką awangardę, ponieważ w całym parku były rozstawione telebimy i informatory, które udzielały tych samych informacji.

To co mi się bardzo podobało, to techniczne rozwiązania zastosowane w parku. Przy każdej atrakcji i wejściu na rollercoaster były szafki, w których można było zostawić swój dobytek. Co więcej były one zamykane na odcisk palca. Dla mnie bomba, bo nie musiałam się martwić, że zgubię kluczyk, albo że mi gdzieś wypadnie. Genialne i jakie proste rozwiązanie.

W świecie iluzji.

Oprócz przejażdżek kolejkami górskimi, udaliśmy się też na pokaz efektów specjalnych. Podczas seansu, panowie tłumaczyli i pokazywali jak wyglądają zastosowane w filmach sztuczki od kulis. Z wielkim zainteresowaniem oglądałam, jak były podkładane dodatkowe dźwięki, czy też krojona ręka z której wypływa krew.

Autoboty.

Później wybraliśmy się na spotkanie z Transformers. Tutaj znowu czekała nas kolejka 3D. Niestety stania w kolejce było na półtorej godziny. Po pewnym czasie nogi wchodziły do pupy. Moja mama miała ochotę nawet zrezygnować, jednak przekonaliśmy ją żeby wytrwała. Choć Harry Potter nas zachwycił, to przejazdu w strefie Transfromers nic nie mogło przebić.

Kiedy nadeszła wreszcie nasza kolej, moja mama modliła się żebyśmy tylko nie musieli siedzieć w pierwszym wagoniku. Oczywiście trafił nam się pierwszy wagonik. I wychodząc z kolejki doszła do wniosku, że to było to. Efekty specjalne, uczucie jak spadasz w dół i nagle jesteś przechwytywany przez autobota. Istne szaleństwo i przypływ adrenaliny. Ten świat wciągnął nas całkowicie.

Zapewne gdyby nie czas oczekiwania w kolejce, poszlibyśmy jeszcze raz. Ale przed nami było wciąż tak wiele atrakcji do odwiedzenia, że bólem serca ruszyliśmy dalej.

Zaczarowany świat.

Odwiedziliśmy między innymi Minionki i Kung Fu Pandę.

Zajrzeliśmy do dzielnicy francuskiej.

Spotkaliśmy też różne postacie z bajek.

Z deszczu pod rynnę.

Poszliśmy również na pokaz Wodnego Świata. Wchodząc na widownię, zawieszone było krótkie ostrzeżenie że niektóre strefy są mokre. Co to oznaczało w praktyce. Aktorzy występujący podczas przedstawienia bez pardonu brali pistolety wodne czy też wiadro i od czasu do czasu chlusnęli nim w publikę. Ufff, my na szczecie wybraliśmy bezpieczną strefę, w której mogliśmy spokojnie oglądać całe widowisko.

To co wyprawiali kaskaderzy, fikołki do wody, przejazdy motorówką czy ostrzeliwanie zbiornika z wodą. Majstersztyk. Co chwila wołaliśmy „wow”. A wisienką na torcie było jak samolot przebija się przez ogrodzenie i ląduje tuż przed nosem widza w pierwszym rzędzie na trybunie.

Strach się bać.

Wybraliśmy się także do Domu Strachów, gdzie wnętrze przypominało iście scenę z krwawej zbrodni w szpitalu.

Moja mama znowu wykrakała, że nie chciałaby iść jako pierwsza. No i oczywiście szliśmy jako pierwsi.

Dla równowagi emocjonalnej, poszliśmy później na pokaz, w którym główną rolę stanowiły zwierzęta.

Wszystko co dobre szybko się kończy.

Nawet się nie obejrzeliśmy, a dzień zbliżał się ku końcowi.

Zaliczyliśmy dosłownie wszystko, co było tylko możliwe. Poza kolejką górską 3D w Parku Jurajskim. Ponieważ była to najnowsza trakcja i wiele osób się na nią rzuciło, aby się do niej dostać musielibyśmy stać aż trzy godziny w kolejce. Dlatego ją sobie odpuściliśmy.

Mieliśmy za to namiastkę tego co mogło nas spotkać w środku. Tuż przed wejściem stał dinozaur, który wyglądał jak mechaniczna zabawka. Jak się okazało w środku znajdował się człowiek. Było to jednak zrobione tak realistycznie, że można było się dać nabrać.

Dawno się tak dobrze nie bawiłam. Najlepszy dzień w moim życiu.

Pamiątki.

Ponieważ będąc w Los Angeles, nie mogłam sobie odmówić pójścia na zajęcia taneczne, zostaliśmy  w nim jeden dzień dłużej.

Wskazówka: Na zwiedzanie Los Angeles, wystarczy w zupełności trzy dni, w tym jednodniowy wypad do studia filmowego. Później nie ma co w nim robić, no chyba że jesteście fanem wylegiwania się na plaży.

Dlatego, mając zapas czasu, ostatni dzień poświęciliśmy też na zakup drobnych souvenirów i upominków dla rodziny i znajomych.

Jak to w miejscach atrakcyjnych turystycznie bywa, sklepikach mogliśmy znaleźć dosłownie wszystko.

Jeżeli wydawało mi, że Oskary były zarezerwowane wyłącznie dla elity, to nic bardziej mylnego. Było ich do wyboru do koloru, za najróżniejsze osiągnięcia.

Oczywiście nie mogło też zabraknąć ubrań z nadrukami. Przeglądając koszulki, zaczęłam się poważnie zastanawiać czy w związku z rozmiarami Amerykanów, sklepy posiadają w swym asortymencie takie w rozmiarze 5XL. Jakież było moje zdziwienie, że faktycznie nawet taką rozmiarówkę mają w sklepach. Ja mogłabym się w taką koszulkę przynajmniej ze trzy razy owinąć, jak w dobry duży ręcznik. Stany chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać.

Ukontentowani z dokonanych zakupów, wróciliśmy  się pakować. Choć nie zostaliśmy sławni, ani nie dostaliśmy angażu w żadnej dużej hollywoodzkiej produkcji, ruszyliśmy w poszukiwaniu sławnej drogi Route 66. Gdzie nas ta sława zawiodła? O tym już w kolejnym wpisie.