aktrakcje,  jedzenie,  podróże,  USA

Dolina Krzemowa – czyli co warto zwiedzić w San Jose i okolicy.

Po kilku dniach spędzonych w Nowym Yorku (o którym przeczytacie tutaj) przyszedł czas na dalszą podróż. Tym razem przeniosłam się (a raczej poleciałam) z rodzicami na zachodnie wybrzeże Stanów. Sama podróż samolotem nie była zbyt długa, jednak jak na pięć godzin w powietrzu zdziwiło mnie to, że linie lotnicze rozdawały jedynie przekąski, a za słuchawki trzeba było zapłacić. Cóż, co kraj to obyczaj.

Pierwszym naszym przystankiem było San Jose. Wybór nie był przypadkowy. Po pierwsze miasto stanowiło idealną bazę noclegową i wypadową do znajdującego się obok San Francisco, jak również żeby zobaczyć Big Sur. Jednak najważniejszym i najbardziej istotnym powodem mojej wizyty w tym mieście, był mój przyjaciel Alex, którym tam mieszkał i z którym bardzo chciałam się zobaczyć.

Ferrari czy Lamborghini?

Po przylocie, udaliśmy się z rodzicami do centrum miasta, aby odebrać wcześniej zarezerwowany samochód, który miał nam towarzyszyć przez cały nasz pobyt w Stanach. Skorzystaliśmy z najdogodniejszej dla nas opcji, która pozwalała wynająć auto w jednym Stanie a oddać je w zupełnie innym. Jak przystało na Europejskie standardy i pozostając im wiernym, mieliśmy do dyspozycji Nissana. W śród samochodów w Europie niczym by się nie wyróżniał, jednak w Stanach, był jak mały pisklak pośród orłów.

Wskazówka: Skorzystaliśmy z firmy Hertz. Auto zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce przez stronę internetową, gdyż wychodziło o wiele taniej i korzystniej.
Na swoim.

Mając już swoje „ferrari” u boku, pojechaliśmy rozpakować walizki. Na czas pobytu w San Jose wynajęliśmy za pośrednictwem Airbnb, małe mieszkanko na poddaszu domu na jednym z typowych Amerykańskich osiedli. Było bardzo przytulne i spełniało nasze oczekiwania.

Znaleźliśmy w nim też bardzo intrygujące porównanie. Nie na darmo mówi się, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”.

Rozmiar XXL.

Nie samym mieszkaniem jednak człowiek żyje. Dlatego udaliśmy się do pobliskiego marketu, oczywiście samochodem, po drobne zakupy. Sklep był ogromny, tak samo jak towar znajdujący się na półkach. Razem z moją mamą otwierałyśmy buzię ze zdziwienia, ponieważ wszystkie produkty, bez wyjątku były w rozmiarze XXL.

Spotkanie po latach.

Kiedy już zregenerowaliśmy siły po podróży i przestawiliśmy się na inną strefę czasową. Poszliśmy, a właściwie pojechaliśmy, zobaczyć się z moim przyjacielem i przy okazji poznać jego dziewczynę Anę. Zostaliśmy zaproszeni do restauracji, która nazywała się Mizu, gdzie serwowali wyśmienite sushi.

Credit card or cash?

Rozmów i jedzenia nie było końca. W tak doborowym towarzystwie czas płynął bardzo szybko. Choć nie mieliśmy ochoty się rozstawać, niestety przyszedł nieubłagany moment płacenia rachunku. Mój tata, jak na prawdziwego dżentelmena przystało, podjął się tego zadania aby opłacić rachunek kartą.

Byliśmy przekonani, że sympatyczna kelnerka, tak jak byliśmy do tego przyzwyczajeni, podejdzie do stolika z terminalem. Jakie było zdziwienie na naszych twarzach, kiedy przyniosła jedynie rachunek. Mój kolega widząc naszą konsternację, wytłumaczył nam, że sposób płacenia przez Amerykanów wygląda nieco inaczej.

Kredyt zaufania.

W pierwszej kolejności, kelnerka przynosi „roboczy” rachunek, aby sprawdzić czy wszystko się zgadza, zgodnie ze złożonym zamówieniem. Następnie zabiera twoją kartę kredytową do baru, w celu zablokowania środków i wraz ze zwrotem karty przynosi właściwy rachunek w dwóch egzemplarzach. 

Jedna kopia jest dla klienta, natomiast drugi egzemplarz jest dla restauracji. Na tejże kopii, poniżej kwoty jaką należy zapłacić, zostawione jest miejsce, aby dopisać wysokość napiwku i złożyć swój podpis. Bardzo istotne jest, aby nie zostawić pustego miejsca. Jak wytłumaczył mi mój kolega, gdybym tam nic nie wpisała lub nie postawiła kreski i oddała podpisany rachunek kelnerce, oznaczałoby to że może sobie ona wpisać dowolną kwotę.

Standardowo napiwek jest uznaniowy, jednak w dobrym tonie jest zostawić około 10% wysokości rachunku. Kiedy już na rachunku zostaną wypełnione wszystkie pola i zostawisz na nim swój autograf, jest to znak że transakcja została przez ciebie zaakceptowana i dopiero wtedy są pobierane środki z twojej karty płatniczej.

Klient nasz pan.

No ale jak to tak, oddawać kartę kredytową kelnerce, która zabiera ją do baru? Było to dla nas trudne do ogarnięcia swym umysłem. W Polsce nie do pomyślenia, w Stanach chleb powszedni.

Kiedy wysłuchaliśmy całej historii i machiny płatniczej w Stanach, nasunęło mi się pierwsze i chyba najważniejsze pytanie. No ale przecież, kelnerka mogłaby wpisać na kasę dowolną kwotę i w łatwy sposób mogłaby mnie oszukać. Mój kolega rozwiał i te wątpliwości.

Otóż, takie machinacje są bardzo niekorzystne dla właściciela restauracji i mógłby mieć z tego powodu ogromne problemy. Gdybym zauważyła na swoim koncie, że kwota jaka została pobrana nie zgadza się ze stanem faktycznym i zawiadomiłabym o tym mój bank, ten bez weryfikowania czy mówię prawdę, zwróciłby mi pieniądze. Następnie bank, zablokowałby takie same środki właścicielowi restauracji. Zaś właściciel musiałby udowadniać przed sądem, że nie zrobił niczego złego. Amerykanie w tym przypadku wychodzą z założenia, że klient ma zawsze rację. Ciekawe czy takie rozwiązanie mogłoby zafunkcjonować w Polsce?

Big Sur.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy całodniową wycieczkę wzdłuż klifów, które noszą nazwę Big Sur. Wybraliśmy się na nią razem z moim kolegą i jego dziewczyną, którzy byli też naszymi lokalnymi przewodnikami. Choć do samego nabrzeża trzeba było chwilę dojechać, to uważam że widoki w zupełności zrekompensowały nam tą jazdę.

Najpierw zatrzymaliśmy się w Point Lobos, by podziwiać formacje skalne i wypiętrzenia. 

Znaleźliśmy też bardzo uroczego kraba.

Po drodze zatrzymywaliśmy się również w pomniejszych zatoczkach samochodowych, które były punktami widokowymi.

Mój kolega Alex, bardzo chciał nam pokazać jedną z plaż znajdujących się po drodze, niestety był tak duży ruch, że stójkowi nie wpuszczali samochodów na parking.

Piknik.

Na poprawę humoru, postanowiliśmy zrobić sobie mały odpoczynek na jedzenie. Obok jednej z restauracji znajdującej się po drodze, znaleźliśmy wolne stoliki, gdzie rozłożyliśmy się ze swoim, wcześniej przygotowanym prowiantem na piknik. Nie ma to jak pyszna kanapka z miękkim avocado, soczystymi pomidorkami koktajlowymi, a na deser słodkie truskawki. Mniam, aż ślinka cieknie na samą myśl.

Mc Way Canyon.

Najedzeni i napici, ruszyliśmy do Mc Way Canyon, w którym znajdowały się wodospady. Po drodze przejechaliśmy przez Rocky Creek Bridge, zbudowany w 1932 roku i Bixby Creek Bridge.

Po znalezieniu miejsca parkingowego przy kanionie, ruszyliśmy na spacer. Otaczająca nas przyroda i cudowne widoki, sprawiły że mogłabym tam zostać na dłużej. Widok klifów i błękitnej wody, przypominał mi idealną fotografię w albumie podróżniczym. Niestety nie udało nam się dotrzeć do samych wodospadów, gdyż trasa była w połowie drogi zamknięta.

Ponieważ Big Sur rozciąga się na długości setki kilometrów i można by było jechać bez końca, postanowiliśmy, że na tym zakończymy zwiedzanie, gdyż to co zobaczyliśmy do tej pory, w zupełności mi wystarczyło, abym miała pojęcie jak wygląda cała formacja i mogła nacieszyć oko widokami.

Teraz czekała nas tak samo długa droga powrotna. Żeby nie było monotonnie i w ramach rekompensaty za brak plaży, zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Carmel-by-the-sea, aby pomimo zmieniającej się aury pogodowej napić się piwa, na innej plaży.

STOP!

W drodze powrotnej do San Jose, przejeżdżając przez pomniejsze miejscowości, spotkałam się z dosyć nietypową sytuacją na drodze. Otóż na skrzyżowaniach, z każdej strony widniał znak STOP. W moim wieloletnim stażu jako kierowca, z takim rozwiązaniem na drodze miałam do czynienia po raz pierwszy. Nie omieszkałam i oto zapytać mojego kolegi. Wyjaśnił mi, że na takiej krzyżówce, pierwszeństwo przejazdu ma ten, kto pierwszy dojedzie do skrzyżowania. Gdyby jednak zaistniała sytuacja, że z dwóch sąsiednich stron, samochody nadjadą równocześnie, obowiązuje reguła prawej ręki.

Pan Pikuś.

Ponieważ zbliżała się pora kolacji, mój kolega Alex zabrał nas do restauracji, która nazywała się Yeast of Eden. Ja zamówiłam hamburgera, natomiast moi rodzice za namową kolegi, wybrali stek. Słysząc słowo stek, na dodatek jeszcze w Ameryce, w mojej głowie pojawił się obraz, gdzie na pierwszym planie widać duży kawał mięcha.

Jakie było moje i nie tylko moje rozczarowanie, kiedy podano nam jedzenie. Zamiast ujrzeć duży soczysty kawałek mięsa, przed oczami ukazał mi się mały, pokrojony w plasterki kawalątek steka. Pierwsze skojarzenie jakie przyszło mi do głowy, to że była to porcja dla modelki na diecie.

Całe szczęście, że mój hamburger był okazałych rozmiarów, jak na amerykańskie jedzenie przystało.

4 lipca.

Choć zbliżał się już wieczór, to nie był to jeszcze koniec atrakcji zaplanowanych na ten dzień. Ponieważ był to 4 lipca, czyli Amerykańskie Święto Niepodległości, mój przyjaciel chciał nam pokazać wieczorne fajerwerki, które ponoć są spektakularne. Niestety musiałam uwierzyć mu na słowo, gdyż na noc zrobiła się taka mgła, że słyszałam jedynie muzykę dochodząca z ogródków przydomowych i wystrzały petard. Resztę musiałam sobie wyobrazić.

Neighborhood.

Zmęczona po całym dniu atrakcji i wrażeń, zasnęłam jak niemowlę. Żeby nie przegrzać silników na wstępie, postanowiliśmy z rodzicami, kolejny dzień przeznaczyć na zwiedzenie centrum miasta i okolicznych terenów zielonych.

Mając odrobinę czasu przed spotkaniem z Alexem, postanowiliśmy rozejrzeć się dokładniej po osiedlu, na którym mieszkaliśmy. Przypominało ono typowe, amerykańskie osiedle domków jednorodzinnych, które tak często jest prezentowane w amerykańskich filmach. Trawnik przed domem z podjazdem, niskie, białe płotki lub żywopłot.

Spacerując uliczkami i przyglądając się domom, to co najbardziej rzuciło mi się w oczy, to roślinność. I nie chodziło wcale o gatunki roślin jakie zobaczyłam, a o ich wielkość. Widziałam dokładnie te same odmiany co w Polsce, przy czym w Stanach były one przynajmniej trzy razy większe. Jakby ktoś podlał je eliksirem wzrostu.

Co więcej, sąsiedzi z pobliskich domów prowadzili nietypową „wyprzedaż garażową”. Na trawnikach przed domem wystawili rzeczy, które im były już nie potrzebne, nawet ich nie pilnując. Jeden z sąsiadów, widząc przez okno, nasze zainteresowanie jego meblami wystawionymi na trawnik, sam do nas wyszedł z zapytaniem czy nie mamy ochoty ich kupić.

Na łonie przyrody.

Po skończonej rundzie honorowej po sąsiedztwie, razem z rodzicami, ruszyliśmy zobaczyć miejscowe parki, aby odetchnąć chwilę na łonie natury, wśród zieleni. Na pierwszy ogień pojechaliśmy nad Los Gatos Creek. Na mapie wyglądało to jak duża przestrzeń rekreacyjna. Jednak jak już dojechaliśmy na miejsce, okazało się że jest to nic innego, jak zbiorniki retencyjne na wodę, wokół których można pospacerować. Nam to jednak w niczym nie przeszkadzało. Nawet w takim miejscu znaleźliśmy dużo piękna.

Dzięki temu, że się tam wybraliśmy, mieliśmy jedyną i niepowtarzalną okazję zobaczyć na własne oczy oposa.

Później pojechaliśmy do Vasona Reservoir, który okazał się parkiem z prawdziwego zdarzenia, gdzie ludzie mogli popływać łódkami, zrobić piknik czy pospacerować.

Nawiedzony dwór.

Kiedy wybiła godzina umówionego spotkania z moim kolegą, dotarliśmy do Winchester Mystery House., który uchodził za nawiedzony dwór. W domu znajdowało się około 160 pokoi, gdyż wdowa Winchester była przeświadczona, że w domu straszy i co róż dobudowywała kolejny pokój, aby był on wolny od duchów.

Żeby przekonać się czy dom faktycznie ma aż tyle pokoi i żeby zobaczyć jego wnętrze, trzeba było zapłacić 40 dolarów od osoby. Dlatego, jednogłośnie postanowiliśmy obejrzeć go z zewnątrz. 

Cała posiadłość zrobiła na mnie imponujące wrażenie, a jeden fragment domu przypadł mi w szczególności do gustu.

Urokliwe centrum.

Kiedy już napatrzyliśmy się na niezwykłą budowlę, poszliśmy przejść się uliczkami centrum miasta, przy których znajdowały się małe butiki. Główny deptak Santana Row, był stylizowany na uliczki Florencji. Podziwiając architekturę, zrobiliśmy sobie małą przerwę na deser.

W tym celu, wstąpiliśmy do The Cheescake Factory, gdzie serwowali najrozmaitsze serniki. Wybór był obłędny, począwszy od tradycyjnych wariantów, a kończąc na bardziej wymyślnych. Nie mogłam się zdecydować. Chciałam każdego spróbować. Całe szczęście, że byliśmy tam w czwórkę i każdy z nas zamówił inny rodzaj. Dzięki temu, mogłam skosztować przynajmniej cztery wariacje sernikowe.

Niektórzy wciąż mieli dylemat, czy mieć ciasteczko, czy zjeść ciasteczko.

The Boiling Crab.

Wisienką na torcie podczas mojego pobytu w San Jose, była wizyta w restauracji The Boiling Crab. Razem ze znajomymi wybraliśmy się tam na kolację.

Atmosfera panująca wewnątrz lokalu, pomimo że był mały i wypełniony po brzegi, powodowała że czułam się jak w prawdziwej amerykańskiej knajpie. Jedzenie było znakomite, a cały antuaż, sposób podania i jedzenia wręcz genialny.

Do wyboru do koloru, można było zamówić różne owoce można no i oczywiście kraby, które stanowiły największą atrakcję. Ponieważ krab, krabowi nie równy, zamawiało się go na kilogramy. Do tego mogliśmy jeszcze wybrać dodatki i rodzaj sosu w jakim zostanie podany krab oraz jak bardzo ma być pikantny. 

Po złożeniu zamówienia, na stole kelnerka rozłożyła ceratę, a każdy z nas dostał plastikowy fartuch. Wyglądaliśmy jak niemowlaki w śliniakach. Dostaliśmy też szczypce do łamania pancerza i dłutka do wydłubywania mięska. Poczułam się jak dziecko w piaskownicy, które dostało właśnie nowe wiaderko i łopatkę do zabawy. 

Później podano do stołu. Kraby razem z sosem, znajdowały się w plastikowych torbach. Należało potrząsnąć torbą, aby wszytko się ze sobą wymieszało. Zabawy i śmiechu było co niemiara. To co podobało mi się najbardziej, to fakt że jedliśmy rękami. Do tego byliśmy cali umazani w sosie. Nic dziwnego, że potrzebne nam były śliniaki. Wszyscy mieliśmy niezły ubaw. Stół zaś wyglądał jak jedno wielkie pobojowisko. Było to dla mnie niezapomniane przeżycie, świetna przygoda i doświadczenie.

Mając pełne brzuchy i po tak udanym i mile spędzonym wieczorze, udaliśmy się na spoczynek, gdyż na drugi dzień czekała nas kolejna wycieczka, przypominająca kolejkę górską: raz w górę, a raz w dół. Ale o tym gdzie zaprowadziły mnie nogi, w kolejnym wpisie.